Fr. Rawita-Gawroński
WYPRAWA WOŁYŃSKA
epizod z roku 1863
WARSZAWA
1914
Kronika jest zwierciadłem, kto w nie wejrzeć
raczy,
Tak każdego, jak godzien być znanym, obaczy.
(Krasicki do
Naruszewicza.)
SŁÓWKO OD AUTORA.
Najmniej
przypuszczałem, że wypadnie mi po raz drugi pisać o „Wyprawie
pod Radziwiłłów w r. 1863".
Po raz pierwszy
pisałem o niej krótko przed laty kilkunastu, a co ważniejsza —
niedokładnie. Nie można się temu bynajmniej dziwić.
Historyk może korzystać z tych tylko materyałów,
które mu są znane, i na ich podstawie budować swoje
opowiadanie. Zadanie to staje się jednak niezmiernie utrudnionem, skoro
opowiadanie historyczne dotyczy tak świeżych wypadków, że
żyją jeszcze ludzie, którzy udział w nich brali.
Trudność w wyrobieniu prawdziwego poglądu i sądu
zwiększa się o tyle, że jeśli wypadki te miały
przebieg szczęśliwy, ci, którzy w nich udział brali, jako
mniej lub więcej naczelni kierownicy, starają się sobie przypisać
wszelką zasługę; jeśli zaś przebieg był
nieszczęśliwy — usiłują prawdę zakryć, a siebie
obronić. Dlatego też nieraz przechodzą one do potomności w
fałszywem oświetleniu.
Przypadek tylko
szczęśliwy może wykryć prawdziwy stan rzeczy,
dostarczając pisarzowi nowych źródeł, nowych
materyałów.
Taki przypadek
pozwala mi dzisiaj przedstawić wyprawę pod
Radziwiłłów w możliwie najdokładniejszem
świetle, bo z relacyi świadków uczestników,
wogóle z dokumentów i źródeł, które
bądź znane są dopiero od kilku lat, bądź nie były
znane dotychczas wcale.
Historyk
wypadków i zdarzeń prawie współczesnych znajduje
się zwykle w położeniu niezmiernie trudnem. Jeśli chce
być uczciwym i objektywnym opowiadaczem, musi mieć tę
cywilną odwagę obywatelską, która nie cofa się przed
niczem. Poszukiwanie prawdy musi mu wystarczyć samo przez się, a przeświadczenie
wewnętrzne, że do wykrycia jej nie miał żadnych pobudek
egoistycznych, że spełniał tylko służbę
publiczną, będzie jedyną nagrodą, znalezioną w
głębi własnego sumienia. Jeśli chce być popularnym,
musi wejść w kompromis z własną godnością
pisarską. Popularność zyskuje się albo wielką
zasługą, albo wielką próżnością. Malowanie
na różowo faktów i zdarzeń ciemnych może
dogadzać zarówno próżności jednostki jak i narodu,
ale zwykle przy takiem zabarwieniu zatraca się prawda dziejowa. Dążenie
do jej poznania jest światłem dla potomności, jest znakiem
ostrzegawczym przed niebezpieczeństwem na przyszłość.
Taką drogę postępowania i ja wybrałem: wolę z
bólem serca opowiadać smutne prawdy, niż pochlebiać
fałszywej zasłudze. Pióro ma także swoją
miłość własną.
Opisując ten
epizod z powstania roku 1863, jeden z najgłośniejszych i
najsmutniejszych, czyż można mieć osoby na względzie?
Czyż może chodzić o to, ażeby tego łub innego
dotknąć? Tylko pomieszanie współczesności z
historyą może komuś taki domysł nasunąć. Wysocki
nie był Napoleonem, a tem bardziej jego podkomendni, a jednak i Napoleon z
własnej winy lub niedołęstwa podkomendnych bitwy
przegrywał. W wyprawie pod Radziwiłłów było
także błędów i niedokładności niemało.
Cóżby to był za historyk, któryby dla przypodobania
się temu lub innemu, dla zyskania chwilowej popularności,
wziął na siebie rolę publicznego pochlebcy? Potępiamy co
godne potępienia w dalekiej naszej przeszłości, trzeba mieć
odwagę potępić także to, co najbliżej nas dotyka.
Trzeba wobec historyi zająć stanowisko historyczne, a nie tego lub
owego sylfa kronikarskiego, który niedołężnemi
bajdurzeniami w brukowych pismach galicyjskich bawi i bałamuci tłum,
opowiadając mu patryotyczne fałsze. Obawa usłyszenia prawdy i
zadowolenie z siebie samego może być udziałem tylko
ograniczonych ludzi i narodów. Ludzi próżnych i
chętnych słuchania pochwał niezasłużonych o sobie nie
zabraknie nigdy ani nam, ani innym narodom, ale w sprawach pierwszorzędnej
wagi narodowej czas już, abyśmy zdobyli mądrość
równowagi.
Do wyprawy pod
Radziwiłłów posiadamy trzy źródła,
pochodzące od uczestników wyprawy i jej organizatorów:
1)
„Pamiętniki" Floryana Ziemiałkowskiego (4 tomy, Kraków
1904), Komisarza cywilnego komitetu Galicyi Wschodniej, przeznaczonego
wespół z Wasilewskim do zorganizowania i zaopatrzenia w
amunicyę oddziału Józefa Miniewskiego;
2) pułkownika
Strusia (J. Sawickiego): „Udział Galicyi w powstaniu 1863—1864 r.
Wyjątek z pamiętników". „Wydawnictwo
materyałów do historyi powstania 1863—1864". Tom II, str. 3—143,
1890;
3) Józefa
Miniewskiego: „W półwiekową rocznicę powstania polskiego.
Notatka z lat młodych żołnierza, powstańca z 1863/4".
(„Kalendarz powstańców na rok 1913". Rocznik III, str. 1—27 w
dwie kolumny).
Ustęp w
pamiętnikach Ziemiałkowskiego jest urzędową niejako
relacyą o przyczynach niepowodzenia wyprawy. Struś opisuje ją
jako fachowo wykształcony uczestnik. „Notatka" Józefa
Miniewskiego zarówno w dziele „Wyprawa krakowska", jak i w dziele
„Wyprawa wołyńska" — jest notatką tylko z tytułu,
gdyż autor udziału w wyprawie nie brał, ma charakter jakby
obrony od czynionych mu niejednokrotnie z powodu tej wyprawy zarzutów.
Ziemiałkowski streszcza swój pogląd, jako człowiek
biorący udział w organizacyi, Struś popiera swoje opowiadanie
dokumentami i datami, „Notatka" zaś Miniewskiego posługuje
się zamiast dat ogólnikami w rodzaju: „wówczas",
„nazajutrz", „z brzaskiem dnia", „miejscowość, w której
swój oddział formowałem" i t.p. Sprzeczności,
wynikające z opowiadań, będziemy mogli kontrolować za
pomocą relacyi osób współczesnych co do
szczegółów wyprawy i w ten sposób odtworzyć
barwami najbardziej prawdopodobnemi ten epizod z powstania.
Czy
odpowiedziałem założeniu, które sobie
wytknąłem? Jestem pewny że nie, przynajmniej nie w tym stopniu,
w jakim pragnąłem; ale jeśli drobna moja praca stanie się
bodźcem dla innych — to już będzie wiele. Wielkie wypadki w
życiu narodu naszego nabiorą wówczas dopiero prawdziwego
znaczenia, gdy będą oczyszczone z fałszywego bohaterstwa i
frazesowych bohaterów.
I. PRZYGOTOWANIA.
Po kilkunastodniowych
marszach i kontrmarszach na Wołyniu, Edmund Różycki dnia 20
maja 1863 r. w Szczęsnówce przekroczył granicę
galicyjską. Było to zakończeniem powstania na Wołyniu i
Ukrainie. Podole zachowywało się odpornie.
Oczekiwania
Różyckiego co do wkroczenia na Wołyń silniejszego
oddziału w celu podtrzymania tam powstania spełzły na niczem.
Oddział pomocniczy organizował się jednak, ale bardzo opieszale.
Jakkolwiek wycofanie się z placu najdzielniejszego partyzanta,
Różyckiego, nie wróżyło nic dobrego na
przyszłość i zdawało się kłaść koniec
nadziejom rozbudzenia ruchu powstańczego na nowo na Rusi, Rząd
Narodowy nadzieją tą jednak się łudził. Miał on w
zapasie innego wodza, także dzielnego partyzanta z kampanii
węgierskiej 1848 r., Józefa Wysockiego, wyznaczonego prawie z
początkiem powstania na naczelnego wodza, mającego działać
na Rusi.
Mimo przeto
przekroczenia granicy przez Różyckiego, Wysocki utrzymał swoje
stanowisko naczelne i organizacya wyprawy na Wołyń zajmować
się nie przestał. Wyprawa ta nie była wcale tajemnicą nawet
dla rządu rosyjskiego, nieznany był tylko dokładnie punkt, na
który się zwrócą gromadzące się oddziały
powstańcze.
Organizacya w Galicyi
nie posiadała wówczas ani jednolitego, ani tem bardziej
sprężystego kierownictwa. Komitety krakowski i lwowski były w
walce z sobą i z komisarzem pełnomocnym, Jackiem Siemieńskim,
którego komitet lwowski nawet na posiedzenia swoje nie dopuszczał[1]; nie mogło
przeto być mowy o akcyi wspólnej. Czy to z myślą,
żeby takiemu stanowi rzeczy kres położyć, czy też w
chęci usunięcia Siemieńskiego bez zadraśnięcia jego
miłości własnej (uchodził on za człowieka niezbyt
energicznego), Rząd Narodowy nominacyą z dnia 10 kwietnia 1863 r.
wyznaczył Jana Maykowskiego na komisarza nadzwyczajnego na Galicyę
Wschodnią i Zachodnią. Okazało się to tem bardziej
rzeczą konieczną, że i komitet krakowski nie uznawał
władzy swego komisarza, Seweryna Elżanowskiego[2].
W końcu maja
Maykowski otrzymal polecenie udania się do Lwowa w celu przyspieszenia
wkroczenia oddziałów Wysockiego na Wołyń. Komisarz
nadzwyczajny zastał we Lwowie, ściśle biorąc, dwa komitety:
„czerwony", którego najwybitniejszym członkiem był Jan
Dobrzański, redaktor Gazety
Narodowej, i „biały", który nazywano
sapieżyńskim, a na czele którego stał znany i popularny
książę Adam Sapieha, zwany powszechnie „czerwonym
księciem", mimo należenia do komitetu „białego".
Komitet „czerwony", jakkolwiek składał się z ludzi bardzo
gorącego patryotyzmu, jak Jan Dobrzański, nie miał w kraju,
zapewne z powodu swojej hałaśliwości patryotycznej, żadnej
powagi. Według opinii komisarza nadzwyczajnego, komitet ten nie
posiadał żadnej organizacyi, żadnej władzy w kraju,
żadnej siły, a nawet nie odbywał posiedzeń. Śmiało
można powiedzieć, że całym komitetem był sam
Dobrzański, a lubo znany z gorących uczuć polskich,
uchodził za człowieka arbitralnej woli i posługiwał
się tylko ludźmi, ślepo mu oddanymi.
Drugi komitet,
sapieżyński, wszechwładnie rządził w Galicyi
Wschodniej, pragnął odgrywać rolę zupełnie
samodzielną, nie uznawał Rządu Narodowego, a komisarza
pełnomocnego na posiedzenia swoje nie dopuszczał.
Zadanie Maykowskiego,
jako komisarza nadzwyczajnego, było bardzo trudne i ślizkie.
Ponieważ komitet „Czerwony" nie posiadał ani powagi, ani
siły, komisarz miał polecenie rozwiązać gc, a komitet
„biały" skłonić do uznania zwierzchniczej władzy
Rządu Narodowego. Trzeba przyznać, że było to zadanie
niełatwe. Z jednej strony stała szczupła grupka ludzi, nieznanych
nikomu ani z prac, ani z zasług, ani ze stanowiska, pokrywająca
się bezimiennością, wybierająca członków tylko
z pośród swoich kolegów lub znajomych, a nadająca sobie
miano Rządu Narodowego; z drugiej — stali ludzie znani w Galicyi,
cieszący się szacunkiem, poważani dla swej dojrzałości
umysłowej. Ta właśnie grupa miała się poddać pod
kierownictwo ludzi zupełnie nieznanych, często bardzo miernych
zdolności[3]. Jakkolwiek udało się Maykowskiemu skłonić
komitet sapieżyński do poddania się zwierzchniczej władzy
R.N., stosunek jednak między reprezentantem tego Rządu a komitetem
nie należał do najlepszych. „Czerwoni" nazywali go
„sapieżyńcem", „biali" tolerowali zaledwie, a chociaż
na posiedzenia swoje dopuszczano go, jednak „dawano mu dowody swej
niechęci".
W takich
ciężkich warunkach, przy braku zgody i harmonii między
reprezentantem lekceważonego Rządu a jego organami, uznającymi
ten rząd przez grzeczność, organizowała się wyprawa na
Wołyń. Członkami komitetu sapieżyńskiego byli: Adam
Sapieha, Floryan Ziemiałkowski, Alfred Młocki i Karol Hubicki.
Rząd Narodowy
polecił za pośrednictwem Maykowskiego, ażeby mianowanie
dowódców dla oddziałów, nad którymi miał
objąć naczelne dowództwo Wysocki, pozostawić temuż.
Na posiedzeniach przeto przedwstępnych komitetu Galicyi Wschodniej, na
których omawiano czynności przygotowawcze, dotyczące wyprawy,
postanowiono mianować jako dowódców, podkomendnych
Wysockiemu: Franciszka Ksawerego Horodyńskiego i Józef Miniewskiego[4]. Jako komisarze
cywilni od komitetu obywatelskiego Galicyi Wschodniej, których
obowiązkiem było ułatwienie przeprawy i zaopatrzenie oddziału,
byli wyznaczeni: dla oddziału Horodyńskiego— Adam Sapieha, Wysockiego
— Karol Hubicki, Miniewskiego — Ziemiałkowski i Wasilewski. Między
dowódcami, mającymi wspierać akcyę Wysockiego, nie
wymienia Kożmian nazwiska Miniewskiego, natomiast pisze, że trzecim
oddziałem miał dowodzić Artur Gołuchowski[5].
Rozejrzyjmy się
teraz w szczegółach przygotowań do wyprawy pod
Radziwiłłów.
Przygotowania do niej
były długie i, jak zwykle w takich razach, szkodliwe dla
całości planu, bo niepodobieństwem było utrzymać go w
tajemnicy. Rząd rosyjski miał w Brodach czujne oko na wszystkie
zamiary, usiłowania i przygotowania, prowadzone w Galicyi; okiem tem
był konsul Eberbardt, który, niezależnie od
obowiązków konsula, pełnił także obowiązki
informatora, donosząc o wszystkiem najbliższej władzy wojskowej
lub generał-gubernatorowi. W roli podobnej występował także
poseł austryacki w Petersburgu, hr. Thun. Komunikowali oni rządowi
rosyjskiemu jeszcze w marcu, wkrótce po zawiązaniu komitetu dla
Rusi, będącej pod panowaniem rosyjskiem, że „Polacy mają
uczynić Galicyę Wschodnią punktem wyjścia dla zbrojnych
oddziałów, kierowanych na Wołyń, Ukrainę,
wogóle na Ruś Południową, ażeby w ten sposób
wywołać dywersyę. R.N., w celu wykonania tego planu, usilnie
stara się o poznanie rozkładu wojsk i nastroju umysłowego
ludności prowincyi ruskich. Tarnopol miał być punktem
dośrodkowych organizacyi i skupienia sił zbrojnych dla
formujących się oddziałów". Uprzedzając fakty i
zdarzenia, komunikowano generałgubernatorowi, że już dn. 16
lutego przeszło jakoby granicę galicyjską w powiecie
czortkowskim 600 powstańców i udało się na Kowel,
Łuck, Owrucz i Równe. Konsul w Brodach zawiadomił, że dn.
22 lutego wyszedł z Galicyi większy oddział, skierowawszy
się ku gubernii wileńskiej i pińskiej (!), a inny oddział
miał wyruszyć w tymże czasie na Wołyń, lecz dopiero
teraz, prawdopodobnie na początku marca, przejdzie granicę koło
Poczajowa. Działo się to niewątpliwie według
przysłowia: strach ma wielkie oczy. Odzywały się tu po
części echa wyprawy Czarneckiego i echa przygotowań. Tymczasem
policya całego Wołynia gorliwie poszukiwała
powstańców, których wcale nie było.
Dokładniejsze
miał rząd rosyjski wiadomości od różnych
szpiegów, im bliższy był termin wyprawy
radziwiłłowskiej. Dnia 29 maja donoszono generał-gubernatorowi
kijowskiemu, że powstańcy mają wkrótce przejść
granicę w powiecie dubieńskim i pójdą lasami ku powiatowi
żytomierskiemu. Konsul w Brodach zawiadamiał, że w mieście
tem znajduje się bardzo wiele powstańców, gotowych do
wymarszu, że w niektórych domach rozkwaterowano po pięciu
żołnierzy, którzy są wcale dobrze uzbrojeni, tylko
broni przy sobie nie mają, przechowując ją dla większego
bezpieczeństwa w sąsiedztwie, u różnych obywateli
wiejskich, jako broń myśliwską.
Obaczymy
wkrótce, że informacye rządu rosyjskiego co do
głównego planu działania były trafne. Istotnie, na
granicy od Sokala do Wołoczysk formowały się, już od
wczesnej wiosny, największe oddziały, mające wkroczyć na
Ruś pod naczelnem dowództwem Wysockiego. Tajemnicą tylko
było imię dowódcy i ściślejszy kierunek pochodu.
Formowały
się równocześnie trzy oddziały, liczące razem
około 2500 ludzi. Środkiem miał dowodzić Wysocki[6], lewem
skrzydłem Miniewski, prawem Horodyński.
Każdy
oddział formował się w innem miejscu, a po ukończeniu
formacyi miał być ułożony plan wspólnego
działania. Lewe skrzydło pod dowództwem Miniewskiego
ciągnęło od Luczyc aż do Sieńkowa,
majętności Wasilewskiego. w większem lub mniejszem oddaleniu od
granicy, a punkt zborny naznaczono w Sieńkowie (3). Prawe skrzydło, którem
dowodził Horodyński, formowało się w lasach olejowskich,
majętności hr. Wodzickiego, słynnego ornitologa i obrońcy
autonomicznej organizacyi komitetu Galicyi Wschodniej.
W samym Olejowie
było rozkwaterowanych około 100 ludzi, którzy codziennie o
świcie wychodzili na ćwiczenia do poblizkich lasów.
Oddział Horodyńskiego liczył około 360 ludzi, wcale
nieźle uzbrojonych. Kompania strzelców posiadała sztucery
belgijskie, karabinierzy starą broń austryacką, dwa szwadrony
jazdy uzbrojone były w rewolwery, pałasze i lance, a chłopi
ochotnicy formowali dwie kompanie kosynierów[7]. Środek pod
dowództwem Wysockiego organizował się niedaleko Brodów,
w lasach berlińskich, w ostrowie, który tworzy rzeka Styr i
wpadająca do niej Sucha Wielka. Pragnąc zapewnić powodzenie
wyprawie już na Wołyniu, gdyż nikt smutnego i rychłego
końca nie przypuszczał, Adam Sapieha w imieniu komitetu
zawiadomił marszałków powiatów pogranicznych o
rychłem wkroczeniu polskich oddziałów w granice Wołynia,
wzywając za ich pośrednictwem szlachtę, ażeby do
przyjęcia była gotowa[8].
Oddział
Wysockiego posiadał około 800 piechoty i 200 konnicy i
zaczął gromadzić się w lasach berlińskich dn. 27
czerwca. Główny szpieg i faktor oddziału, Liban, postarał
się o to, że władze miejscowe, na które naturalnie
rząd centralny nie napierał, miały patrzeć na wszystko
przez szpary, jeżeli organizacya oddziału nie potrwa nad kilka dni i
przekroczenie granicy nastąpi szybko.
Dnia 30 czerwca
obóz był jeszcze w chaotycznym nieładzie. Większa
część powstańców — mówi naoczny świadek
— nie była włączona do żadnej kompanii i,
próżniacząc, włóczyła się po obozie. A
tymczasem zaczęły obiegać niepokojące pogłoski,
że wojsko austryackie, uwiadomione o obozowisku Polaków, ma
się zbliżyć niebawem i oddział rozbroić. Szefem sztabu
tego oddziała był pułkownik Domagalski, dowódcą
piechoty major Mroczkowski, a jazdą dowodził major Kwaśnicki.
Tegoż dnia przybył także do oddziału pułkownik
Struś (Stella Sawicki), przez głównodowodzącego
przeznaczony do sztabu.
Nieład w obozie
powiększył się jeszcze bardziej, gdy w nocy 30 czerwca
rozległ się strzał na wedetach. Strzał był
przypadkowy, wiadomość atoli o przybyciu wojsk austryackich
zaniepokoiła cały obóz, tak, że część nocy
zeszła na czuwaniu i niepokoju. O świcie rozpoczęła
cię praca w polowych kuźniach — nasadzanie kos na drzewca,
grotów na lance, ostrzenie, a równocześnie ćwiczenia
wojskowe, tak, że lasy napełniły się hałasem wojennym.
O godzinie 6-tej z rana Wysocki zwołał radę wojenną i
wydał dowódcom stosowne rozkazy. Dowiedziawszy się, że
Struś przybył do obozu, wezwał go do siebie i razem poszli
oglądać obóz. Wiedząc o wykształceniu
wojskowem pułkownika Strusia, rad był zasięgnąć jego
zdania o wyprawie. Nie odkrywał przed nim całego planu, lecz
zwierzył się, że „dla podniesienia ducha młodego wojska ma
zamiar odnieść łatwe zwycięstwo, zaatakowawszy jakie
pograniczne miasto, obsadzone małym garnizonem". „Gdybyśmy
poszli w głąb kraju— zwierzał się Wysocki Maykowskiemu i
zapewne na Radzie komitetu to samo powtarzał, — Rosyanie wymordowaliby i
połapali wszystkich do jednego. Żal mi tej dzielnej
młodzieży i nie chcę jej mieć na sumieniu. Dlatego też
uderzę na Radziwiłłów. Jeżeli
zwyciężę, inne wojska rosyjskie będą iść na
mnie z Łucka, z Dubna i różnych punktów, a ja wtedy
rozbiję je pojedyńczo i wzmacniając się coraz bardziej,
posuwać się będę dalej. Jeżeli zostanę odparty,
stracę niewielu ludzi, a reszta powróci do Galicyi".
Struś nie
uważał tego planu za szczęśliwy, przedewszystkiem dlatego,
że Rosyanie, zamknięci w murach, dobrze się bronią, a
następnie, „gdyby się atak nie udał, wyprawa będzie
zniszczona, a demoralizacya zgubi oddział cały". Przy tej
sposobności Struś objawił swoje zdanie, że
„uważałby raczej za lepsze posunąć się z
oddziałem naprzód na północ, ku borom Polesia,
ażeby zostawić za sobą granicę jak można najdalej.
Wtedy młody żołnierz, widząc niebezpieczeństwo, otaczające
go ze wszech stron, będzie się trzymał gromady, pozna lepiej
dowódców swoich, włoży się do marszu, do istoty
partyzantki, oswoi się z bronią, nabędzie ducha i
wydobędzie z siebie tę energię, którą obudza
niebezpieczeństwo". Uwagi te były tem słuszniejsze, że
już miały za sobą doświadczenie. Wyprawy galicyjskie,
kręcąc się nad granicą, przy pierwszej lepszej
sposobności wracały do Galicyi, marnując zasoby sił i
broni, gromadzone z olbrzymim trudem, i obniżając wojowniczego ducha
żołnierzy.
Wysocki nie dał
się przekonać, może dlatego, że miał mylne
wiadomości o liczbie wojska rosyjskiego w Radziwiłłowie.
Cały plan jednak przed Strusiem odkrył. Przyznał się,
że ma zamiar zaatakować Radziwiłłów, gdzie,
według doniesienia szpiegów, miala się znajdować tylko
rota piechoty wojska liniowego, rota garnizonowego batalionu i
kilkudziesięciu strażników, co wszystko razem wynosić
mogło do 500 żołnierzy. Mniemał przeto, że
„wzięcie miasta ze wszystkimi składami, tam się
znajdującymi, wywrze dobre wrażenie na kraj i na młodego
żołnierza". Dodał przytem, że równocześnie
uderzą odziały Horodyńskiego i Miniewskiego — i wszystko „udać
się musi". Pomimo to wzięcie miasta byłoby bezcelowe,
gdyż w kilka godzin po wzięciu mogły nadciągnąć
świeże siły rosyjskie z Dubna i Starokonstantynowa, a
wówczas nic innego nie pozostawało, jak przejście granicy z
powrotem.
Wysocki, ufny w
zwycięstwo, rozłożył przed Strusiem plan okolic miasta i
tłumaczył mu, że sam zaatakuje miasto od strony Lewiatyna,
Horodyński, przy pierwszych strzałach, uderzy od strony
Krzemieńca i przetnie drogę Rosyanom, a Miniewski
równocześnie uderzy od północy[9]. W tym celu dnia 26
czerwca były wydane stosowne rozkazy obu pułkownikom. Miniewski o
godzinie 9 wieczorem miał przekroczyć granicę i wysłać
oddział, złożony ze 100 piechoty i 10 jazdy w kierunku Bezedni,
w celu oczyszczenia granicy od straży granicznej, a w Siestratynie
miał się połączyć z głównym
oddziałem, maszerującym przez Siestratyn i Baranie do
Radziwiłłowa. W Krupcu, na trakcie od Radziwiłłowa do
Dubna, powinien był stanąć o godzinie 3-ej i zatrzymać
się, skąd już traktem ruszyć do miasta i zatakować je
od przedmieścia Krzemienieckiego, wreszcie dotrzeć do drogi
krzemienieckiej, ażeby się połączyć z prawem
skrzydłem Horodyńskiego. Oprócz tego miał czuwać nad
traktem dubieńskim, zasłaniając się patrolami od strony
Krupca. Drugi oddział powinien był wysłać do wsi Sitenki,
zabezpieczając się od możliwego napadu nieprzyjaciela od strony
Beresteczka. Gdyby wszakże atak na Radziwiłłów nie
udał się, a Miniewski nie mógł się swojem lewem
skrzydłem połączyć z prawem Horodyńskiego, w takim
razie miał cofnąć się przez Bohajówkę[10] i ponad
granicą, w Gajach Radziwiłłowskich, połączyć
się z Wysockim, gdzie na przypadek niepowodzenia miał być punkt
zborny. Gdyby zaś i na tej drodze został odcięty, miał
się cofnąć w lasy koło Baraniego i działać samodzielnie.
Gdyby nastąpić miało tak, że wszystkie siły rosyjskie
zwrócą się na oddział Wysockiego, Miniewski miałby
otwartą drogę w głąb kraju, i wówczas lasami przez
Srebno, Iwanie, Tarnawkę, przez Stołpeć lub cokolwiek wprawo
przez Bereh, po przejściu Ikwy, ruszyć do Zasławia,
głównej przedmiotowej[11].
Równie
szczegółową instrukcyę otrzymał pułkownik
Horodyński, mający atakować Radziwiłłów od
strony Krzemieńca.
Planowi temu pod
względem strategicznym niewiele zapewne można byłoby
zarzucić, ale pod względem wykonania miał on tę wadę,
co wszystkie plany zbyt skomplikowane, które najczęściej nie
udają się wskutek różnorodnych przyczyn. I na tę
właśnie okoliczność Struś zwrócił
uwagę Wysockiego. Atoli na zmiany było już zapóźno.
Oddział
Horodyńskiego z podkomendnymi: Zieńkowiczem (Zienkiewiczem) i
Zapałowiczem, dnia 30 czerwca wyruszył nad granicę.
„Tak wczesnemu
wymarszowi — opowiada jeden z uczestników - sprzeciwił się
major Zieńkowicz, motywując, że oddział nie powiniem
stanąć wcześniej na miejscu, jak o godz. 8, według rozkazu
Wysockiego. Horodyński odpowiedział: Im wcześniej staniemy na
miejscu, tem lepiej, zastaniemy Rosyan śpiących i zajmiemy sami
Radziwiłłów. Pułkowniku — odpowiedział major
Zieńkowicz,— to sprzeczne planowi i rozkazowi Wysockiego, bo wszystkie
trzy oddziały jednocześnie mają stanąć na
miejscu"[12].
Horodyński
decyzyi nie odwołał i wyruszył z Olejowa o godzinie 11-ej
wieczorem na całą noc, a z pierwszymi promieniami wschodzącego
słońca zatrzymano się na Podkamieniu. Tu przystąpiono do
rozdziału broni i żywności. Odbyło się to w
sposób bardzo hałaśliwy, bez ładu i porządku —
każdy chwytał co chciał i ile chciał. Od razu widać
było brak sprężystej i silnej dłoni, któraby
rozsądnie wszystkiem kierowała. Tak więc na wstępie niejako
powstały sarkania, skargi i niezadowolenia. Niesforność
brała górę nad dyscypliną wojskową i nie była
wcale dobrą wróżbą na przyszłość.
Zszeregowani w cztery kompanie piechoty, jedną kosynierów i
oddział konnicy, żołnierze koło południa (1 lipca)
wyruszyli ku granicy. Wśród upału tak wielkiego, że
żołnierze padali na drodze ze znużenia, maszerowano dalej.
Zatrzymano się koło godz. 2-ej po południu na odpoczynek.
Niedługo trwał spokój, tak upragniony przez wszystkich.
Wystrzał pikiety zaalarmowął obóz. Myślano, że
Rosyanie przekroczyli granicę i zaatakowali oddział. Przestrach
wkrótce minął. Okazało się, że był to
patrol austryacki. Ażeby się go pozbyć, oddano mu kilku
maroderów i ruszono dalej.
Pod wieczór
niebo okryło się chmurami, zahuczały grzmoty, błyskawice
oświetliły niebo — słowem zerwała się gwałtowna
burza. Oddział wszedł wprawdzie do boru, ale burza szalała
na dobre, łamiąc gałęzie i drzewa, a nawet wywracając
je z korzeniem.
Śród
takich warunków pochód wyczerpywał do reszty siły.
Zmęczenie było tak wielkie, że żołnierze, idąc,
spali.
Horodyński przed
świtem (2 lipca) rozesłał patrole dla odszukania Wysockiego, ale
śladu jego nigdzie nie było. W brzasku porannym zamigotały
szczyty domów Radziwiłłowa, a równocześnie
ukazała się konna straż pograniczna, alarmująca
wystrzałami załogę miasta. Zabrzmiała komenda:
„Baczność! opatrzyć broń!"— ale broń była
zamokła. Kazano rozsypać się w tyralierkę, ale i to nie na
wiele się przydało, gdyż zorana i rozmokła od deszczu gleba
uniemożliwiała wszelkie prawidłowe ruchy. Nasuwała się
wątpliwość: iść czy nie iść naprzód?
Wszystko przemawiało za tem, ażeby się powstrzymać:
żołnierz był znużony do najwyższego stopnia, broń
zamokła, oddziału Wysockiego nie było. Tylko zamieszanie,
powstałe śród Rosyan, zachęcało do ataku, a
miłość własna nie pozwalała się cofać.
Zgromadzona
ludność ze wsi przydrożnych, uciekający z miasta Żydzi
— wszyscy zapewniali, że nieliczna załoga, przerażona zjawieniem
się powstańców, opuściła
Radziwiłłów[13].
W oddziale
Wysockiego, dnia 1 lipca, po rozdaniu broni i odprawieniu nabożeństwa
obozowego, przemówienia generała Wysockiego i komisarza pełnomocnego
R.N., Jana Maykowskiego, poruszyły wszystkich. Ale słusznie
pisał Struś, że „prawdziwą siłę wojsku daje tylko
dobra organizacya i wytrwałość", a tych przymiotów
właśnie młodemu wojsku brakło. Wielu żołnierzy
miało niedostateczne uzbrojenie, inni nie posiadali żadnego
pojęcia o sztuce wojennej, a nie brak było i takich, którzy
nigdy broni w ręku nie mieli, nawet nie umieli jej nabić.
Żołnierz był niejednolity, niewyrobiony, nie zawsze karny,
pojmujący niekiedy subordynacyę i karność jako
przesadę. O godzinie 11-ej rano poczęto rozdawać ostre
ładunki i broń, którą teraz dopiero ukończono
składać i naprawiać w improwizowanej kuźni polowej.
Każdy myślał o sobie i śpieszył się, ażeby
jak najrychlej być przygotowanym do marszu, który lada chwila
mógł nastąpić. Opóźnienie w dostawie broni
uniemożliwiało zupełnie odbycie jakichkolwiek ćwiczeń
wojskowych i naukę obchodzenia się z bronią.
O godzinie 3-ej
południu (1 lipca) przystąpiono zaledwie do gotowania posiłku,
gdy wszyscy już byli głodni, spracowani i zmęczeni. Zaledwie
kotły ustawiono, gdy od przednich straży doszedł huk
wystrzału. Może zbyt hałaśliwe zachowanie się
powstańców w lesie, a najpewniej wskutek jakiegoś
szpiegowskiego doniesienia, wysłany był do lasu patrol
węgierskich huzarów, złożony z 8 żołnierzy i
kilku pieszych żandarmów, pod dowództwem oficera Niemca.
Wysocki miał zamiar zabrać w niewolę żołnierzy i
wcielić do swego oddziału. Sprzeciwił się jednak temu
obecny komisarz pełnomocny R.N., tłumacząc, że z
Austryą wojny nie prowadzimy, należy zatem patrol powstrzymać, a
z oddziałem ruszyć dalej.
Zabrano więc co
można było, pożywienie wyrzucono z kociołków, a
głodny i strudzony żołnierz wyruszył natychmiast w
drogę do granicy. Patrycy Garczyński z oddziałem 15 koni
otrzymał rozkaz nie puścić dalej patrolu. Żołnierze z
pistoletami w dłoni wyruszyli przeciwko huzarom, a Garczyński
oświadczył dowodzącemu patrolem oficerowi, że ma rozkaz nie
puścić go dalej. Oficer chciał szarżować na
oddział polski, ale huzarzy nie mieli ochoty. I tak dwa oddziały
stały naprzeciwko siebie. Jeden z żandarmów porwał konia
Garczyńskiego za uzdę i pociągnął go za sobą.
Garczyński chwycił za pistolet, wypalił i żandarma
położył trupem. Przekonano się, że z ludźmi
uzbrojonymi sprawa niełatwa. Po pewnym czasie oddziałek
huzarów cofnął się, a Garczyński
podążył za swoimi.
Jenerał Wysocki,
pragnąc skombinować swój pochód z przyjściem pod
Radziwiłłów pułkownika Miniewskiego i Horodyńskiego,
musiał manewrować, ażeby przed czasem granicy nie przekroczyć
i Rosyan nie zaalarmować.
Pod
Radziwiłłowem miał stanąć dopiero o godzinie 4-ej
rano. Okrążono przeto wieś Berlin i o godz. 10-tej wieczorem
zatrzymano się dla odpoczynku i posiłku. Ta sama burza z deszczem
ulewnym, która strudzonemu żołnierzowi Horodyńskiego
stanęła w drodze, nie minęła także Wysockiego.
O gotowaniu
jadła nie było mowy. Rozdano chleb, suchary i ostre naboje, gdyż
z powodu alarmu, zrobionego przez patrol huzarów, nie wszyscy mogli je
otrzymać. Tak więc żołnierz, lubo uzbrojony w
cierpliwość, wytrwałość i świadomość
celu, w iakim za broń pochwycił, ale niewyćwiczony, w
niedostateczną i złą broń zaopatrzony, nim spotkał
się z nieprzyjacielem, już był wyczerpany forsownym marszem,
głodem i ciągłym niepokojem, ażeby władze austryackie
nie przeszkodziły oddziałom stanąć u celu.
Po dwugodzinnym
zaledwie wypoczynku, o północy ruszono w dalszą drogę.
Noc była chmurna — powiada świadek współczesny — a tak
ciemna, że na kilka kroków nic nie można było
widzieć. Przeszli w bród jakąś rzeczkę, a potem
oddział wpadł w tak bagniste miejsce, że dla
wyciągnięcia furgonów, grzęznących po osie, trzeba
było pomocy bardzo zmęczonych i wyczerpanych ludzi. Wszystko to
opóźniło pochód o trzy godziny. Zamiast o 4-tej, oddział
gen. Wysockiego stanął pod Radziwiłłowem o 7-mej rano. O
Horodyńskim i Miniewskiem nie było żadnej wiadomości.
Wysocki kazał dwom kompaniom strzelców przetrząsnąć
lasek, ciągnący się przy drodze tuż pod samym
Radziwiłłowem. W ręce strzelców wpadł major
rosyjski, von Taube, z jednym strażnikiem. Badany, opowiedział,
że w Radziwiłłowie znajdują się dwie roty regularnej
piechoty, rota rekrutów, rota inwalidów, szwadron kargopolskiego
pułku dragonów i kilkudziesięciu strażników.
Jakkolwiek zakwalifikował to wszystko jako „nic nie warte", nie
powiedział jednak, o czem niewątpliwie wiedział, że
załoga ta już przed trzema godzinami zniszczczyła
doszczętnie oddział Horodyńskiego.
II. WALKA.
Nadzieja łatwego
zwycięstwa przeważyła szalę subordynacyi wojskowej.
Horodyński postanowił wejść do miasta. Porozrzucane tu i
ówdzie rynsztunki wojenne i przybory, panujący nieład,
zdawały się potwierdzać prawdziwość słyszanych
relacyi. Tymczasem była to zasadzka z góry obmyślana.
W
odległości kilkuset kroków od rynku powstańcy powitani
zostali gradem kul, a z okien i dachów posypały się na
nieprzygotowanych strzały karabinowe. Powstało zamieszanie,
które Horodyński starał się własnym przykładem
naprawić. Stanął na czele zdziesiątkowanych szeregów
i rzucił się z nimi naprzód. Zaledwie jednak dotarł do
rynku, gdy na komendę rozpoczęła się ze wszystkich
domów wokoło rynku gęsta strzelanina, rażąc
krzyżowym ogniem atakujących. Horodyński pod gradem kul formuje
swój oddziałek, ale ugodzony kulą, pada trupem.
Dowództwo po nim obejmuje dr. Czerkawski, późniejszy
poseł m. Lwowa, próbując przez groblę wycofać
się z tej pułapki, a gdy to okazuje się rzeczą
niemożliwą, pod silnym parciem nieprzyjaciela cofa się ku
wzniesieniu nad stawem. Nie mając możności obronienia się
ani ucieczki, Czerkawski nakazuje pozostałym złożyć
broń. Padło trupem w tej potyczce około 200 Polaków,
wielu utonęło, ratując się wpław, a około 90
dostało się do niewoli i zostało odprowadzonych do
więzienia w Żytomierzu.
Gdy Horodyński,
przeszyty trzema kulami, padł wraz z koniem, także ranionym
śmiertelnie zbliżył się do umierającego
pułkownika żandarm powstańczy, Hryniewicz, i jakoby
wyjął z kieszeni poległego papiery i pieniądze,
ratując się z innymi ucieczką. Oddział rozbity i
zdezorganizowany cofnął się w nieładzie, ścigany przez
dragonów[14].
Śmierć
dowódcy była przyczyną, że walka trwała zbyt
krótko i oddział, nie doczekawszy się przybycia Wysockiego,
poszedł w rozsypkę. Teraz rozpoczął się napad
okolicznych chłopów, Rusinów, na rozbitych
powstańców. Ci, którzy jeszcze przed kilkoma godzinami stali
bez czapek, w pokornej postawie, przed maszerującym oddziałem
polskim, teraz rzucili się na bezbronnych z cepami i drągami i
zaczęli ich rabować. Potem kozacy jęli nahajkami
rozpędzać tych, których już przed bitwą
zwyciężył głód i zmęczenie. Pogoni ich jak i
chłopów, polujących na buty i odzież, zdołała
ujść tylko mała cząstka, reszta poszła w łyka.
Tak więc Horodyński jawną niesubordynacyą i
niespełnieniem rozkazów naraził całą wyprawę na
niepowodzenie, a sam własną pomyłkę życiem
przypłacił[15].
Wysocki
odważył się na atak niewątpliwie w tej myśli, że
Horodyński i Miniewski wkrótce nadejdą. Odpocząwszy przy
komorze celnej i posiliwszy się kawałkiem chleba i kieliszkiem
wódki, skorzystano ze sposobności i przetrząśnięto
papiery. Znaleziono raport konsula z Brodów, zawiadamiający
jenerała Kreitera, dowodzącego wojskiem w Radziwiłłowie,
że oddziały polskie przekroczą granicę pod
dowództwem Wysockiego w kilku miejscach. Można się było
przeto spodziewać napewno pomocy rosyjskiemu oddziałowi,
rozkwaterowanemu w Radziwiłłowie.
Ażeby temu
przeszkodzić, Wysocki postanowił przyśpieszyć atak na
miasto od strony południowej, mianowicie od wsi Lewiatyna. Zaledwie
powstańcy, zerwawszy druty, zbliżyli się do przedmieścia,
odezwała się trąbka rosyjska i kule posypały się
gradem na atakujących. Mroczkowski, ranny w nogę, spadł z konia
pierwszy, a obok niego padło około 40 - tu ludzi. Oddział
cofnął się do lasu i sformował się na nowo. Wysocki na
czele strzelców poprowadził atak i rozkazał podpalić
domy, z których Rosyanie strzelali, a gdy wyparci stamtąd,
owładnęli mostem na błotnistej rzeczce, dzielącej
przedmieście od miasta, i rozsypawszy się w tyralierkę, w
dalszym ciągu ostrzeliwali atakujących, posłał Wysocki dwie
kompanie strzelców pod dowództwem Krzyżanowskiego do ataku
na bagnety, dodając im dla wzmocnienia 25-ciu kosynierów.
Ostatecznie z dużą stratą (połowa kosynierów z ataku
nie wróciła) zdobyto Lewiatyn. W tej chwili doniesiono Wysockiemu,
że Horodyński już był zaatakował miasto, nie
czekając na sygnał, został pobity o godzinie 4-tej rano i sam
poległ, a oddział został rozbity. Ale nie czas już bylo
cofnąć się, należało atak prowadzić dalej.
Wysocki zdecydował się wzmocnić strzelców piechotą
majora Ordęgi. Oddział ten, ukryty w lesie, składał
się z ludzi młodych, którzy, jak zresztą cały
zastęp, nigdy w ogniu nie byli. Stojąc w lesie, gdzie kule,
przelatując górą, ścinały gałęzie,
piechota Ordęgi odmówiła posłuszeństwa. Na domiar
zaczął padać tak gwałtowny deszcz, że wkrótce
ładunki, nie w skórzanych ładownicach, lecz w
płóciennych workach przechowywane, zupełnie zamokły.
Ludzie przytem byli zmęczeni i przetrzebieni mocno.
Rozkazano strzelcom
cofnąć się z zajętych pozycyi i usunąć się
do lasu. Była obawa, że będą musieli stoczyć
walkę z rezerwą rosyjską, a pomocy już nie można
było im udzielić z powodu niesubordynacyi oddziału Ordęgi.
Na dobitek rozbiegła się pogłoska, że generał
został raniony. Domagalski, dosiadłszy konia pułkownika Strusia,
popędził dla objęcia dowództwa, ale raniony w
rękę i nogę, spadł z konia. Okazało się jednak,
że generał był nietknięty. Tymczasem
Rosyanie na
wszystkich punktach brali górę. Wysocki stracił
głowę. Wyjechał na narożnik lasu, gdzie ostrzeliwany
krzyżowym ogniem, wyraźnie szukał śmierci. Na zapytanie
Strusia: „Co dalej robić?" — odrzekł: „Że ja też kuli
dla siebie nie znajdę!" Nadaremnie Struś przekonywał go,
że nic jeszcze niema straconego, że plan wkroczenia w głąb
kraju można jeszcze wykonać; Wysocki, zdawało się, nie
słyszał tej uwagi, bo za odpowiedź polecił mu
zająć miejsce szefa sztabu Domagalskiego, i „zarządzić co
potrzeba". Struś wydał rozkaz tyralierom zaprzestania ognia i
cofnięcia się ku komorze, gdzie znoszono rannych. Była godzina
2-ga po południu. „Cała przestrzeń między miastem a laskiem
była pokryta zabitymi i rannymi. Bagnety, kosy, karabiny leżały
rozrzucone na ziemi. Bardzo wielu młodych żołnierzy
rozbiegło się po lesie". Rosyanie mimo to nie wyszli z miasta i
nie atakowali powstańców, jak nakazywała taktyka wojenna;
widocznie oczekiwali posiłków, lub obawiali się zasadzki.
Struś,
wycofawszy oddział z lasu, obsadził strzelcami budynki
przydrożne i rozstawił ich tak, żeby być w pogotowiu do
przyjęcia walki na nowo. Zapasów żywności nie było
prawie żadnych — trochę chleba na wozach. Zresztą nic nie
przygotowano. Dopiero gdy żołnierz stanął na stanowisku,
posłano do Brodów po wódkę i chleb. Wysocki byłby
się może zdecydował pójść za radą Strusia,
ale pragnął koniecznie przedtem połączyć się z
Miniewskim; tymczasem żadnej wieści o nim nie było. O godzinie
pół do czwartej nadeszła wiadomość o
nadciągających Rosyanom posiłkach z Dubna i Krzemieńca. O
godzinie 4-tej ukazała się pikieta nieprzyjacielska. Przyjęcie
nowej bitwy z żołnierzem zmęczonym, zgłodniałym i
mającym tylko po dziesięć ładunków, było
niepodobieństwem; zresztą z całego oddziału pozostało tylko
500 ludzi. Wziąwszy to wszystko pod uwagę, cofnięto się ku
Gajom Radziwiłłowskim, na punkt zborny, przewidziany w razie
nieudania się wyprawy, i w nadziei połączenia się tam z
Miniewskim. Odstępowano w oczach patroli rosyjskich, posuwających
się za oddziałem. Trzeba było dać ludziom odpoczynek. O
godzinie 8-ej wieczorem rozlokowano oddział w lesie, na górze, w
pozycyi dogodnej do przyjęcia bitwy. Stan oddziału temi słowy
opisuje świadek i uczestnik: „Żołnierze byli tak pomęczeni,
że niepodobna było ruszyć ich z miejsca; gdzie kto padł,
tam spał. Ani prośby ani groźby nie pomagały. Spał
oddział, spały awanposty, spały warty, i gdyby nawet napadł
był nieprzyjaciel, mógłby wyciąć wszystkich co do
nogi, bez żadnego oporu. Po 25-godzinnym marszu i po 5 godzinnym boju
potrzeba było przynajmniej 48-godzinnego odpoczynku. Na zajętej
pozycyi pozostać jednak do rana było niepodobieństwem, gdyż
siły rosyjskie w trzy godziny po odwrocie urosły do 4 tysięcy
ludzi i 8 dział".
Zdecydowano przeto
przekroczyć granicę. Wysocki z Gajów wysłał
posłańca z zawiadomieniem o tem pułkownika Miniewskiego. O
godzinie 2-ej po północy oddział stanął w
Klekotowie, gdzie broń i konie oddano do przechowania, a żołnierze
rozproszyli się na wszystkie strony, aby z czasem wstąpić do
nowotworzących się oddziałów. Wysocki wyjechał do
Podkamienia, by stamtąd udać się do Lwowa.
III. PO KLĘSCE.
Klęska
radziwiłłowska była zdarzeniem ogromnej doniosłości:
odcinała ona zupełnie tamte okolice od udziału w powstaniu,
wywołała przygnębienie zarówno w wodzach jak i w
żołnierzach, do tego stopnia, że nawet tak dzielny
żołnierz, jakim był Edmund Różycki, po długiem
wahaniu się, usunął się z pola walki. Zapanowało
zniechęcenie, nieufność do wodzów, którzy tylko do
klęsk prowadzili.
Ażeby
zbadać krytycznie przyczyny niepowodzenia wyprawy na Wołyń,
wypada najpierw przytoczyć dokumenty, a następnie
porównać je z sobą i ze świadectwem osób
współczesnych.
I. Rozkaz,
przesłany pułkownikowi Miniewskiemu, brzmiał jak następuje:
„26 czerwca 1963. Naczelny dowуdca sił zbrojnych
województwa lubelskiego i ziem ruskich — do pułkownika Miniewskiego.
„Pułkownik
Miniewski, dowódca oddziału, organizującego się na mojem
lewem skrzydle, przejdzie granicę o godzinie 9 wieczorem. Przed wymarszem
głównego oddziału wyśle o godzinie 9 1/2 mały oddział
ze 100 ludzi, z których 10 kawalerzystów, w lewo na
północ ciągnącą slę groblą od Bezedni do
Korynski[16], dla oczyszczenia
granicy od objeszczyków, których będzie się starał
pochwycić. Oddział ten, dochodząc do Korynsk, zwróci
się z grobli na prawo i w Siestratynie połączy się z
głównym oddziałem.
„Pułkownik
Miniewski z głównym oddziałem pomaszeruje przez Siestratyn i
Baranie do Radziwiłłowa, aż do przecięcia się tej
drogi z traktem, idącym z Radziwiłłowa do Krupiec, gdzie
powinien stanąć najpóźniej o trzeciej; następnie
posunie się traktem od Krupca, do Radziwiłłowa i zaatakuje
przedmieście Krzemienieckie, starając się dotrzeć do drogi
krzemienieckiej dla połączenia się z prawem skrzydłem
Horodyńskiego. W czasie ataku zasłaniać się będzie
patrolami i najmocniej pilnować od strony Krupca, a gdyby jaka rota
piechoty lub szwadron kawaleryi pokazał się od strony Krupca,
zwrócić się przeciwko nim całemi siłami i dopiero po
odparciu atakować Radziwiłów.
„Przechodząc
przez Baranie, pułkownik Miniewski wyśle patrol, a nawet mały
oddział ze stu ludzi do Siteńki, leżącej w lesie nad
strumykiem Siteńka, dla wstrzymania nieprzyjaciela, mogącego
nadciągnąć z Beresteczka i bronienia przeprawy na tej rzeczce,
który następnie, gdyby był mocno napierany, ma się
cofnąć do Barania, przejść płynący tam strumyk, i
będzie bronił jak najdłużej jego przyprawy.
„Gdyby atak na
Radziwiłów nie udał się a pułkownik Miniewski nie
połączył się swojem lewem skrzydłem z prawem
pułkownika Horodyńskiego i został odcięty, w takim razie
może cofnąć się przez Pomarkę i Bohajnikę i
idąc ponad granicą, połączyć się z nami w Gajach
Radziwiłłowskich, gdzie w razie niepowodzenia będzie
ogólny punkt zboru; w takim razie ja ze swej strony wyślę
oddział przez Opoczyńce, dla podania mu ręki. A gdyby
zupełnie został odcięty i na tej drodze, cofnąć
się w lasy koło Barania, uważać się za
działającego samodzielnie i manewrować stosownie do
okoliczności. Ponieważ w tym przypadku prawdodobnie całe
siły nieprzyjaciela zwrócą się ku mnie, pułkownik
Miniewski będzie miał otwartą drogę lasami przez Srebno,
Iwanenki, Torpawkę i Stołpec, lub cokolwiek w prawo przez Beryś,
gdzie może przejść Ilewę i wpaść znowu w okolice
lesiste, ciągnące się aż do Zasławia,
głównej naszej przedmiotowej.
„Uprzedza się pułkownika
Miniewskiego, że za przedmieściem Kamienieckiem jest magazyn prochu i
kasarnia dla kilkunastu inwalidów, a w mieście na drodze
dubieńskiej dom, gdzie stoi 48 inwalidów.
„Nie potrzebuję
uprzedzać pułkownika Miniewskiego, że atakując
Radziwiłów, powinien ciągle przez patrole pilnować
się od strony Dubna i Beresteczka. Na drodze od Krzemieńca
wysyłać będzie patrole pułkownik Horodyński.
„Uprzedza się
także pułkownika Miniewskiego, że od chwili wymarszu ustanowiona
będzie nad granicą poczta obywatelska, dla ciągłej ze
mną komunikacyi przez Sieńków Wasilewskiego do Berlina.
„Rozkaz niniejszy
powinien być zachowany w jak największej tajemnicy.
Jуzef Wysocki".
II. Z Gajów
Radziwiłowskich, po cofnięciu się oddziału, Wysocki
wysiał następującą depeszę do Miniewskiego:
,,2'go lipca I863 roku. Zawiadamiam cię,
pułkowniku, że dziś w nocy cofnąłem się do
Galicyi. Horodyńskiego oddział rozbity, ja ze swoim,
spóźniwszy się dla różnych przeszkód o
parę godzin, nie mogłem przyjść mu w pomoc i dlatego po
kilku atakach, widząc absolutne niepodobieństwo utrzymania się,
przeszedłem granicę, zachowując broń i ludzi.
Sądzę, że powinieneś wstrzymać się z wkroczeniem,
bo przy takim stanie rzeczy byłaby to bezużyteczna strata
ludzi".
III. W godzinę
potem był wysłany Miniewskiemu ponowny rozkaz w formie kategorycznej:
„Ponieważ po rozbiciu Horodyńskiego i moim powrocie do Galicyi,
wkroczenie twoje, pułkowniku, nie przyniosłoby żadnego
pożytku, zatem polecam ci broń, amunicyę i ludzi, jakich masz,
przechować w miejscach pewnych aż do dalszego rozporządzenia i
zdać mi natychmiast o tem raport. 2 lipca 1863".
Jenerał Wysocki,
nie mając żadnej wiadomości od Miniewskiego, przed wyruszeniem
pod Radziwiłłów wysłał do niego kuryera z
zapytaniem, czy jest gotów przejść granicę o świcie
i zaatakować Radziwiłłów? Depeszę tę
otrzymał Miniewski „w drodze" (gdzie? kiedy?) i przez tegoż
posłańca miał odpowiedzieć, że wskutek
niemożności przeprowadzenia organizacyi oddziału, prędzej
niż za trzy dni gotów nie będzie[17]. Kto był tym tajemniczym
gońcem—żadna strona nie wyjaśniła, to tylko pewna, że
Wysocki odpowiedzi w czas nie otrzymał. Stąd też słuszna
była wiadomość, zamieszczona w Czasie, że „Miniewski nie dał o sobie żadnej
wiadomości. Jenerał Wysocki, sądząc zupełnie
słusznie, że Miniewski, nie nadsyłający żadnej
wiadomości, stanął już na czas oznaczony i jest na miejscu
mu wskazanem, dał rozkaz wykonania ułożonego ataku. Już w
czasie walki nadeszła depesza od Miniewskiego, że tego dnia nie
może przekroczyć granicy". Następstwem wszelkich tych
powikłań była klęska pod Radziwiłłowem.
Wysadzono
komisyę do zbadania przyczyn klęski. Prezesem jej został
pułkownik Struś-Sawicki, który na zapytania, wystowane do
Miniewskiego, otrzymał odpowiedź następującą:
IV. „Wskutek narady z
jenerałem Wysockim, ułożony został plan wspólnego
działania trzech oddziałów, to jest jenerała Wysockiego,
Horodyńskiego i mojego, do którego stosując się, musiałem
część moich ludzi i zapasów wojennych z drogi do
Łuczysk przerzucić ku Sieńkowu, gdzie ostatecznie punkt zboru
był naznaczony. Chcąc się połączyć z
oddziałem jenerała Wysockiego dla wspólnego działania,
musiałem koniecznie szukać przejścia przez rzekę Styr, a to
na terytoryum Galicyi; gdy zaś tak wskutek prywatnych doniesień, jak
i zdania komisarza Wasilewskiego, dopiero na miejscu zboru zaczerpniętego,
przejście przez Szczurowice było zbyt niebezpieczne, musiałem
szukać dalszej drogi i postanowiłem przejść przez Styr
koło Stanisławczyka, skąd laskiem, idąc przez Bołdury
wprost do Bezedni, łatwo było dostać się wprost za
granicę.
„W nocy z 29 na 30
czerwca udałem się z kilkoma przy mnie będącymi oficerami
koło lasu Wygody na punkt zboru' gdzie władze cywilne dostawić
miały najdalej do północy ludzi i oficerów moich, we wsiach
okolicznych rozlokowanych, z któregoto zadania władze cywilne tak
się źle wywiązały, że prawie nikogo nie znalazłem
oprócz 60 ludzi, którzy do obsadzenia pikiet i trzymania koni,
przysłanych bez uzdzienic, niedostateczni byli. Nie było więc
"naprzód rąk do zrobienia jakiegoś ładu w
chaotycznej masie nagromadzonych efektów, tem więcej, że
oprócz jednego Massalskiego nie było nikogo, któryby
wśród ciemności nocnej i ulewy wskazał, gdzie i co
właściwie się znajduje, tak że gdy, biedząc się,
sam pałaszem paki rozbijałem przy jednej latarce, jaka się w
obozie znajdowała, a tę burza i deszcz co chwilę gasiły,
zmuszony byłem oczekiwać bezczynnie nadejścia reszty ludzi,
których dopiero około godziny 10-tej rano, zgłodniałych,
pragnących i strudzonych 12-godzinnym marszem po manowcach, do obozu
przyprowadzono.
„Mimo tych
przeszkód kazałem ludziom w największym pośpiechu
rozdzielić broń, mundury i moderunki, przyczem niepospolity
powstał chaos z przyczyny nieobecności większej części
oficerów, których dopiero nazajutrz, dnia 1 lipca, pod
Stanisławczyk dostawiono do obozu. Przy rozdawaniu broni okazało
się, iż było na punkcie zbornym około 60 sztuk najlepszych
karabinów niezłożonych, tak że kolby, lufy, stępie i
okucia każde gdzieindziej się znajdowały, i potrzeba było
rusznikarskich narzędzi, czasu i ludzi fachowych do złożenia tej
broni. Reszta karabinów znajdowała się także, z
małym wyjątkiem, w najopłakańszym stanie, brandki
zagwożdżone, stępie w fugach tak zardzewiałe, że je tylko
za pomocą szrubsztaka wyciągnąć można było;
bagnety zasadzone na lufy, ale połową tulejki za nie wystające,
które tylko za pomocą młotka pozbijać z luf można
było, i prawie każdy potem należało podpiłowywać.
Do dwudziestu juków pod amunicyę nie było ani jednego
siodełka. Gdy poleciłem juki włożyć na wązkich
zwykłych pasach na konie, te się przewracały, tak że
było niepodobieństwo wożenia ładunków w jukach.
Zmuszony więc byłem amunicyę umieścić na trzech
wózkach, jakie były przy oddziałe, a" brakującą
uprząż dopiero z worków i sznurów naprędce
sporządzić kazałem. Jeden z tych wózków, pod
ciężarem około 5 centnarów tylko, złamał
się kompletnie, drugie dwa z trudnością uprowadzić się
dały.
„Kosy przysłane
były nieodprostowane i w razie potrzeby koniecznie je przerabiać
potrzeba było. Łopat kilka i topory, które znajdowały
się na spodzie różnorodnego żelaziwa, były
nieoprawne. Grotów do lanc wszystkich było 9 nieosadzonych
kompletnie; derek, a raczej wojłoków pod siodła
brakowało.
„Rozdanie broni i
moderunków między ludzi trwało około dwóch godzin.
Wtem dały znać pikiety, że wojsko austryackie z dwóch
stron do obozu się zbliża. Wysłałem w tej chwili oficera
(bo nikogo z panów władzy cywilnej nie było), a ten o prawdzie
przyniesionych mi przez pikiety relacyi naocznie się przekonał.
„Najście przez
wojsko austryackie przewidywałem bez tego lada chwilę, gdyż sam
tylko przebojem dostałem się do obozu, będąc o
pięćset kroków od tegoż przez patrol z 30 ludzi
złożony do tego stopnia napastowany, iż mi dwa konie mocno
bagnetami pokłóli, której to blizkości austryackiego
patrolu mogła i podobno powinna była władza cywilna zapobiedz.
Wśród tych okoliczności zdawało mi się koniecznem
uchodzić jak najprędzej z obozowiska, co też z największym
pośpiechem uskuteczniłem, zabierając co się dało,
szczególnie amunicyę; nie miałem jednak czasu i
możności rozbijać każdą z osobna nieetykietowaną
skrzynkę i paczkę, by się przekonać o jakości i
ilości ładunków.
„Nastąpił
uciążliwy i forsowny marsz do Oczacia, wśród
którego z przyczyny wielkiego gorąca, a zupełnego braku wody,
straciłem około 80 zemdlałych do tego stopnia ludzi, że
niektórzy z wyczerpnięcia sił poumierali. Nadmienić
muszę także, że przy całym obozie miałem jednego
przewodnika, i to prostego człowieka, z którym tylko z
trudnością porozumiewać się można było. Gdy
przyszło konnicy i furgonom obchodzić pół mili bagna, a
piechota, i tak już strudzona, wprost o wiele bliżej
przejść mogła, musiała konnica z furgonami dwie godziny
czekać, nim prowadzący ją przewodnik do piechoty
wrócił i znów tęż przez bagno przeprowadził.
Tym sposobnem wlokąc się, doszedłem pod wieczór do
Oczacia, gdzie znalazłszy wodę i nieco żywności i
zarekwirowawszy wozy, pod przewodnictwem pana Gruszeckiego, którego tam
zastałem, ruszyłem w dalszy marsz ku Stanisławczykowi, pod
którym rano około 2-ej godz. z upadającymi ze znużenia
ludźmi i końmi w lesie obozem stanąłem. Tu też
nadesłano mi resztę oficerów i byłem w stanie
oddział wojskowo zorganizować, tworząc dywizyony i plutony,
sortując broń, kując, piłując a nawet szyjąc, bo
ani jednego pendenta dla kawaleryi nie było i dopiero z
różnorodnych rzemieni je pozszywano.
„Od tej chwili, do
godziny 3 po południu, wśród różnych
zatrudnień, a przytem ciągłego deszczu, nie miałem miejsca
ani czasu przekonania się o ilości ani jakości
ładunków, jakie ze sobą byłem w stanie zabrać; pod
wieczór dopiero, gdy deszcz nie ustawał, pod zrobionym z
płaszczów piechoty namiotem policzyć i rozsortować
kazałem ładunki. Okazało się 15 000 ładunków
małego kalibru, 1800 dużego i 1000 pistoletowych. Ponieważ
zaś małego kalibru karabinów tylko 53 sztuk w oddziale
miałem, a wielkiego 203, więc po naradzie z komisarzem Wasilewskim
stanęło na tem, bym ruszył z obozem nocą w lasy za
Bołdury, gdzie mi tenże ładunki grubego kalibru dostawić
obowiązał się. Więc całą noc maszerując (w
skutek omyłki i bałamuctwa przewodników), stanąłem
obozem o świce 2-go lipca pod Bołdurami w lesie, gdzie
organizując dalej wojsko, reparując broń i moderunki,
chorągwie poświęcić i przysięgę wykonać
kazałem, a zostawszy uwiadomiony, że pod Bezednią amunicya mnie
brakująca dojdzie, ruszyłem pod wieczór z obozu i tegoż
dnia w nocy z kompletnie uorganizowanem wojskiem, z wyczyszczoną
bronią, pod Bezednią stanąłem.
„Jeszcze dnia 30
czerwca na punkcie zboru pod Wygodą, około godziny 11 rano,
odebrałem od jenerała Wysockiego zawiadomienie, iż jest do
wymarszu gotów, z zapytaniem, czy i kiedy wyjść będę
mógł. Na to pytanie tym samym posłańcem, widząc
znużenie ludzi i brak wszystkiego, odpowiedziałem, że nie
prędzej jak 3-go na noc będę mógł wkroczyć na
Wołyń. Prócz tej depeszy nie miałem żadnej
wiadomości od jenerała Wysockiego.
„W obozie pod
Bezednią dnia 3 lipca, około godziny 8 z rana, odebrałem pismo,
którem mi jenerał o rozbiciu pułkownika Horodyńskiego i o
cofnięciu się swym do Galicyi donosi, radząc mi razem po
przyjacielsku, bym nie przechodził granicy, bo niema co tam robić,
laurów nie zbiorę. Zważywszy jednak, że rada to nie
rozkaz, a dowodzę ślicznie zorganizowanym oddziałem, wojskiem
pełnem otuchy i zaufania w siły swoje i porozumiawszy się z p.
Ziemiałkowskim i Wasilewskim, wysłałem rozkaz, aby wszyscy
ludzie z rozbitego oddziału jenerała Wysockiego do mnie się
ściągnęli, oraz by 300 sztuk broni i nieco amunicyi, po tym
oddziale zachowanej, do mego obozu dostawiono, czego się pp. komisarze
podjęli (rozkaz ten znajduje sią w Czechach u p. Krajewskiego).
Rachowałem, że tak wzmocniony, po odebraniu brakujących mi
ładunków wielkiego kalibru, których nadejścia co
chwilę oczekiwałem, będę mógł, wysunąwszy
się przesmykiem bagien, na północno-wschód od Bezedni
położonym, sforsować most na Styrze pod Beresteczkiem, a
spaliwszy go za sobą, na wschód ku Włodzimierzowi w
głąb kraju się przerznąć, tem bardziej, że przez
wysłanych szpiegów wiedziałem, że Moskale wszystkie swe
siły w Radziwiłowie skupili, ogołacając z wojska
Werbnę i Beresteczko.
„Po wysłaniu
wyżwzmiankowanego rozkazu pojechali komisarze przyśpieszyć
transport ładunków, a ja, będąc zaalarmowany
nadciąganiem patrolu austryackiego, posunąłem obóz
trochę ku południowi, by im się z drogi usunąć.
Działo się to około godz. 6 po południu. Gdy ledwie w
pochód ruszyłem, nadjechał kuryer od jenerała Wysockiego
z rozkazem, w którym jenerał już mi nie radzi, lecz nakazuje
broń złożyć i ludzi zachować, ale nie powiada gdzie i
jak? Mimo że wiem, iż pierwszym obowiązkiem żołnierza
jest słuchać rozkazów starszych, nie mogłem
usłuchać bezwzględnie tegoż, gdyż polecenie zachowania
koni, ludzi i broni było w tem miejscu i czasie kompletnie niewykonalne.
Nie chcąc jednak samowolnie, wbrew rozkazowi wyższej władzy
postąpić, cofnąłem w tej chwili wydane przeze mnie
polecenie co do ludzi jenerała Wysockiego (które też bez
skutku zostało) i wysłałem do władz cywilnych, mianowicie
do p. Ziemiałkowskiego i Wasilewskiego, z zapytaniem, co mam dalej
robić, tem więcej, że ładunków grubego kalibru, do
chwili otrzymania rozkazu złożenia pod Bezednią broni, tylko
1800 odebrałem. Pana Steckiego ku Leszniowu wysłałem, aby albo z
wojskiem austryackiem porozumiał się, albo o niemożebności
tego doniósł. Sam zaś, wskutek rady jednego przewodnika
Korczyńskiego, na ćwierć mili tylko na południe od
poprzedniego obozowiska czekać komisarzy postanowiłem.
„Noc przeszła, a
komisarzy ani wiadomości od nich nie było, ale za to kompania wojska
austryackiego, snać dobrze poinformowana, wraz z ostrzegającemi mnie
pikietami wpadła do obozu, który w dwóch minutach w
największym porządku pod bronią stanął.
„Wśród
targowania się z dowódcą tejże kompanii, nadeszła
druga, także austryackiego wojska. Piechoty, huzarów i
żandarmów więcej było, niż u mnie; jednak, gdym
widział, że o sile naszej nie wiedzą dobrze, a rozpatrzeć
się w tejże nie umieli, wymogłem na nich układ pod
słowem honoru, iż zostawię im część piechoty w
niewoli i trzy furgony, pochodu zaś reszty wojska i furgonów
tamować nie będą. Więc zostawiłem im dwa dywizyony
strzelców (około 140 ludzi) z oficerem na czele, który
miał rozkaz dopiero w godzinę po odejściu obozu z tą
zostawioną w niewoli resztą broń złożyć, a sam za
nami pośpieszyć, co też dokładnie wykonane zostało. Ja
zaś z resztą piechoty, całą kawaleryę i amunicyę
uprowadziłem w gęste zarośla, a nie mając żadnej
wiadomości od pp. komisarzy, kazałem broń złożyć,
którą wraz z amunicyą w dalszem zaroślu zachowawszy,
ludzi rozpuściłem.
„Dnia 17 lipca 1863. Miniewski."
Na podstawie raportu
Miniewskiego pułkownik Struś pisał: „Z tego widać, jak
źle, jak bez wszelkiej świadomości rzeczy prowadził komitet
Galicyi Wschodniej sprawę organizacyi oddziałów,
tworzących się w Galicyi na pomoc powstaniu. Broń,
którą komitet sprowadził za drogie pieniądze z zagranicy,
nie była opatrzona i złożona przez rusznikarzy. Odsyłano
ją wprost na punkt zboru oddziałów, mających
wystąpić, a które dopiero na miejscu musiały
przystępować do tej żmudnej pracy, nie mając dość
łudzi, mogących należycie tego dokonać"[18].
Cała
jednostronność tych zarzutów pochodzi stąd, że je
czynił człowiek fachowy, żołnierz armii regularnej,
który nie zdawał sobie sprawy z praktycznego — że tak powiem—
przebiegu aprowizacyi oddziałów. Stąd zarzuty te w
części tylko mogą być uznane za słuszne.
Przedewszystkiem cała aprowizacya, a szczególnie zaopatrywanie
żołnierzy w broń i ładunki odbywało się tajemnie.
Przychodziły paki z bronią, awizowane, dajmy na to, jako
części maszyn rolniczych, do Lwowa, rozbijanie ich i montowanie broni
musiałaby zwrócić na siebie uwagę policyi, a zatem
broń byłaby stracona. Trzeba było wybrać mniejsze złe:
wysłać paki na punkt zborny oddziału, a zatem do miejsca mniej
więcej bezpiecznego, i tam dopiero dokonać montowania.
Chodziłoby tylko o to, żeby dowódca wcześniej na miejscu
się stawił i czynności tej dopilnował. Co do
ładunków, robiono je nie w arsenałach, lecz w domach
prywatnych, najczęściej bez wiadomości o tem, jakiego kalibru
broń będzie, a najczęściej, niestety, było to
rzeczą przypadku. Trudno w takich warunkach o jednostajność, a
zabezpieczenie spokojnego organizowania się oddziału także
najmniej zależało od komitetu i komisarzy.
Jak zawsze i
wszędzie bywa po każdej klęsce, szuka się
winowajców, szuka się — że tak powiem — praprzyczyny niepowodzenia,
ale przyczynę najbliższą uważa się za
rzeczywistą, istotną. Tak było i teraz. Nie żołnierze
bronili się przeciw zarzutom, lecz wodzowie. Usiłowano tedy
całą winę zwalić na barki komitetu Galicyi Wschodniej.
Struś - Sawicki, który, jak widzieliśmy, mocno komitet
potępiał, w niespełna lat dziesięć potem znacznie
złagodził swoją opinię, a trzeba przyznać, w kierunku
bardziej słusznym. „Wrażenie klęski, jakiej wyprawa
radziwiłłowska doznała — pisze, — upadek ducha, jaki od tego
czasu wszędzie spostrzegać się daje, wielkie szkody materyalne,
wreszcie fałszywe wieści, obiegające po kraju o winie z powodu
tej klęski, ciążącej jakoby na komitecie, wszystko to
wkłada na nas obowiązek wyświecenia naszego
współdziałania i wykazania, że na komitecie nie
ciąży żadna wina". „Komitet Galicyi Wschodniej — pisze
dalej, — zgadzając się z myślą tej wyprawy, nie
zgadzał się na sposób przeprowadzenia jej i nie miał
wpływu na nominacyę dowódców". W końcu
powiada: „Na kim ciąży wina klęski radziwiłłowskiej —
nie naszą rzeczą sądzić. Horodyński
przypłacił gorącość swą życiem, Wysocki
powolnością i metodyzmem wyszczerbił swoją sławę
żołnierską". O trzecim naczelniku wyprawy, Miniewskim,
Struś ani wspomniał[19]. A właśnie
cała działalność Miniewskiego podlegała
najsprzeczniejszym sądom[20].
Przyczyny nieudania
się wyprawy pod Radziwiłłów tkwiły niewątpliwie
w tych wszystkich przyczynach, które wyliczył pułkownik
Struś, a które na obronę swoją wyliczył Miniewski w
raporcie przez nas przytoczonym, ale tkwiły one także gdzieindziej, i
tam właśnie był środek ciężkości
niepowodzenia.
W wyprawie radziwiłłowskiej,
oprócz planu zbyt skomplikowanego, na co słuszną uwagę
zwrócił Struś-Sawicki, a za nim powtórzył we 23
lata później Miniewski w swojej „Notatce", popełniono dwa
kapitalne błędy: przedwczesne zaatakowanie Radziwillowa, przez Horodyńskiego na własną
rękę, bez przekonania się, co się dzieje na prawem i lewem
skrzydle jego oddziału, i niestawienie się na czas Miniewskiego.
Komisya, wyznaczona
do zbadania tej sprawy, nie mogła spełnić poleconego jej
zadania, gdyż nie miała ani czasu ani sposobności do
wszechstronnego rozpoznania towarzyszących zdarzeniu okoliczności.
Należało przesłuchać nietylko obu żyjących
wodzów, t. j. Wysockiego i Miniewskiego, lecz także podkomendnych
oficerów i żołnierzy niższych stopni, szczególnie
należących do oddziału Miniewskiego. Tym niezbędnym
postulatom sądu i wyroku niepodobna było uczynić
zadość w całej pełni.
Przedewszystkiem
pułkownik Miniewski, złożywszy raport, wyjechał
zupełnie z kraju w drugiej połowie lipca 1863 r. i już się
więcej na placu boju nie ukazał, jakkolwiek walka orężna w
Królestwie jeszcze trwała, a równocześnie z wyjazdem
Miniewskiego aresztowany został komisarz Tadeusz Wasilewski,
którego papiery zabrano. Brak przeto wyjaśnienia ze strony komitetu
utrudniał wyśledzenie prawdziwych powodów klęski
radziwiłłowskiej. Zwiększyło jeszcze tę
trudność aresztowanie Wysockiego, Sapiehy i Ziemiałkowskiego.
Śród
gorączki wojennej i niepewnego jutra komisya (Struś nie pisze, kto
więcej, oprócz niego, do niej należał) wprost czasu nie
miała do gruntownego rozważenia całej sprawy. Przyjmując
przeto do wiadomości raport Miniewskiego, pozostawiła
nierozstrzygniętymi zarzuty i oskarżenia wzajemne, które od
czasu do czasu przedostawały się do szerokiego ogółu w
formie polemiki. Nie umiano spokojnie pogodzić się z tem, że
jeden z największych oddziałów powstańczych został
pod Radziwiłłowem zmarnowany. Jak zawsze w takich razach,
nasuwało się pytanie: kto winien? Odpowiedź na nie w formie
kategorycznej była niemożliwa, gdyż absolutna
odpowiedzialność przedstawiała się nie tyle pod
postacią tej lub innej osoby, ile jako suma zbiegu wielu
niepomyślnych okoliczności. Najbardziej wszakże obciążające,
o ile wnosić można z krytycznego wniknięcia w
szczegóły, było zachowanie się Miniewskiego, jako
niedość usprawiedliwione.
Pułkownik
Struś-Sawicki, otrzymawszy raport Miniewskiego, który
całą winę niemożności stawienia się na czas pod
Radziwiłłowem przypisywał komitetowi G. W.,
zażądał od komitetu, a właściwie od
Ziemiałkowskiego i Wasilewskiego, wytłumaczenia się co do
zarzutów, podniesionych przez Miniewskiego. Komitet po naradzie
uchwalił osnowę odpowiedzi, a zredagowanie jej polecił
Tadeuszowi Wasilewskiemu. Mieszkał on wówczas we Lwowie, w hotelu
„pod Tygrysem", na rogu dzisiejszej ulicy Akademickiej gdzie obecnie gmach
Banku hipotecznego, komisya zaś obradowała naprzeciwko w dawnym
hotelu George'a. W czasie posiedzenia Władysław Kostro i Ksawery
Gebhard odbywali straż przed hotelem, na przypadek zbliżenia się
policyi. Nazajutrz— dzień możnaby oznaczyć dniem aresztowania
Wasilewskiego— o godzinie 11 rano miał Wasilewski złożyć
opracowane przez siebie wyjaśnienie komitetu, tymczasem w nocy, z rozkazu
dyrektora policyi Hammera, aresztowano Wasilewskiego, a z nim zabrano wszystkie
notatki i brulion odpowiedzi. Następnego dnia aresztowano Sapiehę,
Ziemiałkowskiego, Hubickiego i innych.
Kto zrobił
doniesienie do policyi — nie wiadomo. Zapewne było ono bezimienne.
Widocznie ktoś złośliwie chciał ukryć prawdę i
uniemożliwić dalsze dochodzenia, co się też w
zupełności udało przez aresztowanie całego komitetu i
komisarzy cywilnych.
Po
wygaśnięciu powstania już nikt do tej przykrej sprawy nie
wracał, tem bardziej, że Horodyński nie żył, Wysocki
umarł wkrótce, Miniewski nie wiadomo gdzie się obracał, a
pozostali członkowie komitetu byli rozproszeni na tułactwie lub
siedzieli w więzieniu.
Mętna ta i
bolesna sprawa zaczęła się dopiero wyjaśniać powoli z
chwilą pojawienia się w druku dokumentów i
oświetleń, które już można było
roztrząsać spokojnie, bez obawy interwencyi Hammera lub jego
następcy.
Jedynymi,
podstawowymi — że tak powiem — dokumentami w sprawie klęski pod
Radziwiłłowem są „Pamiętniki" Ziemiałkowskiego[21], jako też
raport Miniewskiego, złożony na ręce Strusia. Inne relacye lub
wzmianki będą tylko wyjaśnieniem lub uzupełnieniem tych dokumentуw.
Ziemiałkowski
powiada, że Miniewski zamówił ludzi „na noc 30 czerwca";
jest przeto rzeczą zrozumiałą, że dn. 29 t. m. na punkcie
zbornym jeszcze ich nie zastał. Wysłano natomiast 70 ludzi na to, ażeby
dowódca miał z kim „poczynić przygotowania na przyjęcie
ochotników"; tych właśnie zastał Miniewski w obozie.
Mieli oni czuwać nad porządkiem przy rozdziale broni, amunicyi,
przyborów i żywności. Dowódca ani żaden ze
sztabowców o tem nie myślał, zajęci bowiem byli przez
cały dzień przeglądaniem i przypasowaniem swych mundurów,
ostróg, pałaszy. Najśmieszniej był ubrany Zdzisław
Bogusz: w granatowej ze srebrem ułance i takimże kasku.
Wyglądał jak „mały Poniatowski".
Gdy tak
Ziemiałkowskiemu przedstawia się obóz Miniewskiego jeszcze
przed nadejściem ochotników, w drodze powrotnej do Barytowa spotyka
się on przypadkowo z Mierzyńskim — mniejsza o jego kwalifikacye, — od
którego dowiaduje się, że „we dworze" był
posłaniec Miniewskiego ze skargą, iż ludzi z Łopatyna i
Lwowa niema, że Wasilewski żadnej pomocy mu nie daje, i z zapytaniem:
co robić?. A przecież niestawienie się ochotników na
punkt zborny dn. 29-go było zupełnie zrozumiałe ze względu
na zarządzenie dowódcy, aby stanęli dopiero 30 czerwca na noc.
Przeciwko
kategorycznym zeznaniom Ziemiałkowskiego, jako naocznego świadka i
jednego z kierowników całej akcyi przygotowawczej, występuje
Miniewski z równie kategorycznem zaprzeczeniem. „Ziemiałkowskiego —
pisze w liście otwartym do jego żony (w cztery lata po wydaniu
„Pamiętników) — nie miałem szczęścia nietylko
znać osobiście, ani nawet za życia widzieć", a w innem
miejscu tego samego listu dodaje, że nie widział go „ani przed, ani
podczas, ani po powstaniu".
Ziemiałkowski
twierdzi, że widział się z Miniewskim również i po
klęsce radziwiłłowskiej. „Przyprowadzono nas do dowódcy —
pisze, — (który) leżał na dywanie rozebrany, obok niego adjutant
Czosnowski przyprawiał lemoniadę, a Czapski czyścił
paznogcie, chwaląc Boga, że przecież mógł obmyć
ręce". Gdy stanęli przed obliczem M-go, który
„dopijał swą lemoniadę", Ziemiałkowski zapytał
go: co ma zamiar robić?
Do tej kontrowersyi z
nieżyjącym i nie mogącym się bronić
Ziemiałkowskim dodać należy, że chyba Miniewski
zapomniał o tych rozmowach, gdyż niepodobna przypuścić,
ażeby mąż tych zasług publicznych, tej miary i tej powagi
umysłowej, co Ziemiałkowski, pisał na smutny temat
powstania" nowelki, pełne operetkowej brawury, jakiemi teraz od roku
pewne pismo lwowskie bałamuci swoich czytelników.
Nie posiadając,
oprócz gołosłownych twierdzeń, żadnych
dowodów do obalenia wiadomości, podanych przez
Ziemiałkowskiego, musimy się niemi posługiwać,
dopóki nie zostaną zaprzeczone ze strony wiarogodnej.
Jakkolwiek
Ziemiałkowski nie sformułował swoich Zabrzutów, a nawet
jasno określonych poglądów na pogrom radziwiłłowski
i jego przyczyny, wysuwają się one same przezsię, jako
ostateczne wnioski z tego, co pisał o ludziach i sprawach.
Przedewszystkiem bez ogródki powiada, że „nie miał
zaufania" do Miniewskiego, który jemu, staremu i
doświadczonemu człowiekowi, przedstawiał się jako „smarkacz
i bezczelny efront". Taki wódz nie mógł, według
jego zdania, odpowiadać w zupełności wielkiemu, odpowiedzialnemu
stanowisku, na którem trzeba było ochładzać i
równoważyć umysłnie „lemoniadą" w obozie, a
posługiwać się pomocnikami bardziej zahartowanymi i wytrawnymi
niż ci, którzy „Boga chwalą" za to, że im
pozwolił umyć ręce i oczyścić paznogcie.
Streściwszy
tedy, co pisał i myślał Ziemiałkowski, zastanówmy
się teraz nad drugim dokumentem — raportem Miniewskiego.
Biorąc ów
raport pod uwagę, nie chcę bynajmniej rozstrzygać, jak to
już niejednokrotnie nadmieniałem, kto jest winien. Pytanie to w
całej swojej pełni pozostanie nierozwiązane. Możemy
natomiast poszukać odpowiedzi na inne pytanie: czy mógł
Miniewski przybyć na czas do Radziwiłłowa lub nie? Czy w
zachowaniu się jego, jako dowódcy lewego skrzydła, nie
było błędów, możliwych do uniknięcia a
zwiększających sumę okoliczności nieszczęśliwych,
które klęskę pod Radziwiłłowem spowodowały?
Rozważanie tych przyczyn jest obowiązkiem historyka nie dlatego,
żeby jednych bronić a drugich obwiniać, lecz żeby w
nieszczęściu nawet znaleźć odrobinę światła
na przyszłość.
Nie ulega
wątpliwości, że klęska nastąpiła niezależnie
od przedwczesnego ataku Horodyńskiego, skutkiem nieprzybycia Miniewskiego.
Miniewski otrzymał od jenerała Wysockiego plan całej akcyi dn.
26 czerwca, a przybył na punkt zborny dopiero w nocy z dnia 29 na 30, to
znaczy, że zbytnio ufał komitetowi i komisarzom, iż zastanie na
mie|scu wszystko w największym porządku. Gdyby się był
okazał bardziej przewidującym i ostrożnym a stanął na
stanowisku nazajutrz, celem przekonania się, o ile komitet
wywiązał się ze swoich obowiązków, byłby
niewątpliwie zaradził złemu przy pomocy bodaj kilkunastu ludzi i
ponaglił komitet o pośpiech w przysłaniu ludzi. Wówczas
żołnierz miałby dość czasu na wypoczynek i
uporządkowanie broni.
Dalsze kroki
Miniewskiego nie były także bez nagany, świadczyły
natomiast o zbyt wielkiej pewności siebie zbyt młodego wodza, a nie
popartej bynajmniej ostrożnością, przewidywaniem i
doświadczeniem. Nie można się wcale temu dziwić u
młodzieńca 21-letniego; dziwić się raczej należy,
że ludziom w takim wieku powierzano zbyt odpowiedzialne stanowiska.
Winnymi byli ci, którzy z podchorążych robili od razu —
jenerałów. Samo poczucie odpowiedzialności za
całość akcyi oddziału, poruczonego Miniewskiemu, powinno
było nakazać mu zwrócić się bądź do Ziemiałkowskiego,
bądź Wasilewskiego, który właściwie pełnił
funkcye komisarza cywilnego, aby się dowiedzieć jak rzeczy stoją
i w razie potrzeby zrobić nacisk. Spóźnione usprawiedliwienie
się, że „Ziemiałkowskiego nie znał i nie czuł, by go
organizacya oddziału obchodziła", w niczem nie usprawiedliwia
Miniewskiego. Opieszałość komisarza, gdyby nawet była
prawdziwa, nie usprawiedliwia opieszałośc i dowуdcy.
Widząc stan
rzeczy, opisany w raporcie, a który według zdania dowódcy
mógł być przeszkodą do wykonania planu i stawienia
się na miejscu, Miniewski nazajutrz rano, po przybyciu do obozu, powinien
był o tem niezwłocznie zawiadomić naczelnego wodza, czego
właśnie nie uczynił, a w ten sposób w błąd
wprowadził Wysockiego, że wszystko mogło być w
porządku. Doczekawszy się w południe 30 czerwca depeszy od
Wysockiego z zapytaniem, czy jest gotów, odpowiada mu przez tegoż
posłańca, że będzie gotów za trzy dni[22]. Jakkolwiek
chodziło o sprawę pierwszorzędnej wagi, która
decydowała o powodzeniu całej wyprawy, Miniewski nie
zabezpieczył się wcale i nie upewnił, ażeby depesza
natychmiast była jenerałowi wręczona. Wysocki otrzymał
ją dopiero na trzeci dzień, już podczas bitwy. Kto był tym
niedbałym kuryerem i dlaczego do odpowiedzialności nie został
pociągnięty — nie wiadomo.
Jakkolwiek nie ulega
wątpliwości, że oddział Miniewskiego był źle
umontowany, że poszedł drogą nieco dalszą, niż
miał sobie wskazaną, nasuwa się pytanie: czy mógł
stanąć na czas na stanowisku? Mimo ciężkie warunki, w
jakich oddział marsz odbywał, dziesięciogodzinny prawie
wypoczynek w Oczaciu mógł pozwolić na uporządkowanie
broni bodaj częściowo, a ponieważ przybył do
Stanisławczyka o godzinie 2-ej nad ranem, można było po
kilkogodzinnym wypoczynku ruszyć w dalszą drogę. Miniewski
pozostał tam wszakże do godz. 3-ej po południu czyli przez 13
godzin „śród różnych zatrudnień", a
ponieważ wyruszył dopiero na noc, w ciągu 18 godzin nie
znalazł także czasu na wysłanie depeszy do Wysockiego.
Jeśli cały oddział nie mógł stanąć na czas
w należytym porządku, można było wysłać bodaj
część lepszą, lepiej uzbrojoną lub kawaleryę. I
tego nie uczynił[23].
Dnia 2 lipca,
właśnie kiedy pod Radziwiłłowem trwała bitwa od
świtu do godziny 3-ej po południu, Miniewski „z kompletnie
zorganizowanem wojskiem, z wyczyszczoną bronią stał pod
Bezednią", o kilkanaście kilometrów od przeznaczonego mu
stanowiska.
Ściśle
rzecz biorąc, cały marsz od punktu zboru przez Oczacie,
Stanisławczyk do Bezedni był bezcelowy, skoro nie było
pewności, że depesza doszła Wysockiego, rozkaz, dany
Miniewskiemu, cofnięty nie został, a dowódca oddziału
już dnia 30 czerwca był na to przygotowany, że 2-go lipca pod
Radziwiłłowem stanąć nie może.
Uwzględniwszy
wszystko, coby na usprawiedliwienie Miniewskiego powiedzieć można,
pozostaje fakt niezbity, że się na miejsce przeznaczenia nie
stawił, nie wyzyskał wszystkich okoliczności po temu, ażeby
się stawić, wreszcie niedostatecznie się z tych uchybień
usprawiedliwił.
W wojsku
niewątpliwie „wrodzone zdolności" wiele znaczą, ale do
zwycięstwa nie są wystarczające.
Jakkolwiek Napoleon I
pod Piramidami nie o wiele był starszy od Miniewskiego — jak naiwnie
powiada jeden z tych, którzy o wyprawie pod Radziwiłłów
pisali,— godzi się przypomnieć, jak właśnie Napoleon surowo
osądził niekarność wojskową jednego z najlepszych
jenerałów, Dessaix, który nazwisko swoje zapisał wielu
zwycięstwami i chwalebną śmiercią na polu bitwy
poległ. „Nie byłem wcale zadowolony, obywatelu jenerale — pisał
Napoleon, — z czynności twoich podczas ostatnich ruchów.
Otrzymałeś pan rozkaz udania się do Kairu i nie
spełniłeś tego rozkazu. Wszelkie przeszkody, jakiekolwiek
mogłyby zajść, nie powinny nigdy powstrzymać
żołnierza od posłuszeństwa. Talent na wojnie polega na tem,
żeby usuwać przeszkody, stojące na drodze do wykonania zadania,
nie zaś na poniechaniu zadania. Przypominam panu o tem ze względu na
przyszłość".
Jaki był smutny
koniec oddziału Miniewskiego — o tem on sam w raporcie opowiedział.
Pod Radziwiłłów nie poszedł, bo lękał się
zmarnować oddział z braku dobrej broni, a gdy broń uporządkował
— żołnierzy rozpuścił do domu i oddział
zmarnował. Nie Wysocki przeto zawinił w klęsce
radziwiłłowskiej, lecz sprowadził ją brak karności u
podkomendnych i nieścisłe wykonywanie rozkazów naczelnego
wodza.
NIEKTÓRE DZIEŁA HISTORYCZNE TEGOŻ
AUTORA.
Kor. Skarbczyk polski. Krótka
historya polska dla dzieci (M. Unicka i Fr. Rawita). Poznań
1895.............2.—
Ustrój państwowo-społeczny Rusi w XI i XII wieku w zarysie. (Wyczerpane). Lwуw
1898.......,.......3.—
Zoryan
Dołęga Chodakowski, jego
życie i praca. Lwów 1898 . . 4.— Sadyk Pasza (Michał
Czajkowski). Zarys biograficzno-literacki. Petersburg 1899.................1.10
Historya ruchуw hajdamackich. 2 tomy. Lwуw 1899.
(Wyczerpane) 10.— Rok 1863 na Rusi. I.
Ruś Czerwona i Wschód. Lwów 1899 . . 7.— II. Ukraina,
Wołyń i Podole. Lwуw
1903.......7.—
Studya i szkice historyczne. Serya I. Lwów
1903......6.— Treść: Rzut oka na stosunki w Ks. Warszawskiem.
Uposażenie rzymsko-katolickiego duchowieństwa na kresach ukrainnych.
Ostatnie lata życia Sadyka Paszy. Kartki z historyi szkolnictwa W Rosyi.
Rodzina Hurków. Uprawa wina w Polsce. Adam Mickiewicz na Wschodzie.
Wycieczki historyczno-archeologiczne po Ukrainie. Józef Oleszkiewicz.
Liberał i polityk ze szkoły rosyjskiej.
— Serya II. Lwуw
1904...............4.— Treść:
Losy wielkiej fortuny na kresach ukrainnych. Filip Orlik, nieuznany hetman
kozacki Kartki z życia społeczeństwa kresowego. Prawo bartne XVI
w. Pogląd na historyę rolnictwa w Polsce. Siabrostwo, jako forma
władania ziemią. Ludowe sądy kopne na Polesiu. Przygoda Imci
Pana Sienkiewicza. Kilka słów o rodzinie i miejscu rodzinnem Tarasa
Szewczenki Bohdan Cmielnicki. T. 1. Do elekcyi Jana Kazimierza. Lwуw
1906 7.—
— T. II. Do
śmierci Chmielnickiego. Lwów 1909.....7.—
Próba ugody z Rusią (Poselstwo Beniowskiego).
Od śmierci Chmielnickiego do ugody Hadziackiej. Lwów
1907......3.—
Konfederacya narodu polskiego 1876 r. Lwуw 1910......2.—
Henryka Pustowуjtуwna. Lwуw
1911............1.50
Materyały do historyi polskiej XIX w. Działalność
emigracyi z r. 1831 na terenie Turcyi. 1911.........."... 7.—
Włodzimierz Antonowicz. Zarys jego
działalności społeczno-politycznej i historycznej. Lwуw
1911..........3.—
Emil Ollivier. Ze wspomnień ministra. (R. 1863).
Lwów 1911 . 2.—
Andrzej Towiański i I. A. Ram. Kartka z historyi
mistycyzmu religijnego w Polsce. Lwуw 1911 . .-1.50
Sprawy i rzeczy ukraińskie. Materyały do
historyi kozaczyzny i hajdamaczyzny. 1914 . . ............ . 4.—
[1] Bibl. Muzeum w Rapperswilu,
rks. Nr 1328, „Pamiętnik Jana Maykowskiego". Na istnienie tego
pamiętnika zwróciłem uwagę Stan. Krzemińskiego,
który go też wydał za pośrednictwem Słowa Polskiego w r. 1909. Cytuję według
własnych wyciągów z rękopisu,
[2] Bibl. Muz. w Rapperswilu, rps. Jana Maykowskiego.
[3] Maykowski, który sam
był członkiem R.N., oceniał swoich kolegów co do ich
charakteru i zdolności wcale nieprzychylnie; pisze on: „Komitet Centralny
od chwili oddania się duchowieństwa pod jego rozkazy, miał w
swych szykach ogromną siłę, którą gdyby był
umiał wyzyskać, mógł był w kilku miesiącach
poruszyć cały lud i przygotować potężne powstanie. Do
tego potrzeba było jednak ludzi nadzwyczaj zdolnych, a przynajmniej
jednego genialnego człowieka, czego właśnie brakowało"
O stosunku swoim do członków R.N. mówi : „Chcę być
ściśle sprawiedliwym, ani zbyt pobłażliwym, ani nadto
surowym. Do żadnego z nich nie miałem niechęci, żalu lub
urazy, a niektórych serdecznie kochałem". Poczem daje
następującą krótką ich charakterystykę:
I)
Agaton Giller... „silniejszy w ustach
i w piórze niż w czynie", „zbyt wiele rozumiejący o swych
literackich zdolnościach", „będąc jednym z
kierowników sprzysiężenia, dążącego do
powstania", „nie chciał słyszeć o powstaniu". „Rozumiałem
ludzi pragnących powstania i nie wątpiących o zwycięstwie,
rozumiałem i tych, którzy nie wierzyli we własne siły
narodu, ale Gillera nigdy nie mogłem pojąć".
II) Zygmunt Podlewski... „w
ruchach i słowie pozował na wielkiego wodza, jednak nie
sądzę, aby miał rzeczywiste zdolności''.
III) Oskar Awejde...
„rozmawiając z białym, stawał się b iałym, wobec
czerwonego — czerwieniał, a że przytem mówił niewiele,
miał wzrok zamyślony, wielu pod tą powierzchownością
odgadywało niezmierną głąb". Jako człowiek słabego
charakteru, „nigdy nie powinien był przyjmować udziału w
sprzysiężeniu"...
IV) Józef Janowski...
„był bardzo słabych zdolności, lubo później, jako
członek R. N., uwierzył w swą wielkość".
V) Jan Maykowski...
„również słabych zdolności, o czem dobrze
wiedział".
VI) Najzdolniejszy ze wszystkich
Stefan Bobrowski, jak wiadomo, zginął przedwcześnie.
(Muzeum w Rapperswilu, rps. p.t.
„Pamiętnik J. Maykowskiego". Jest to odpowiedź na
kwestyonaryusz, rozsyłany niegdyś przez Artura Wołyńskiego
w celu zebrania materyałów do roku 1863.)
Leon Syroczyński w broszurze
swojej („Sprostowanie niedokładności w książce „Walka o
wolność"), nacechowanej bałamutnym wykładem,
niesłychaną nieznajomością rzeczy, o której pisze, i
wielką odwagą występowania publicznie z tą
nieznajomością, powiada, że organizacya R.N. jest „niedoceniona
pod względem doniosłości" (13, 14). Trudno było chyba
lepiej znać swoich kolegów, jak ich znał Maykowski. Z
wyjątkiem Traugutta, który przyszedł za późno, nie
było ani jednego, któryby umysłowością swoją i
charakterem sprostał wielkości chwili. Czas nareszcie przestać
chwalić siebie wzajemnie. Posłuszeństwo
niedołężnemu R.N. wypływało z idei, którą
reprezentował, bynajmniej nie z jego powagi i wartości.
Współcześni umieli oceniać bohaterstwo, lecz nie
wartość.
[4] Co do tej sprawy
zachodzą rozmaite sprzeczności, szczególnie w „Notatce"
Miniewskiego. Idę za świadectwem Maykowskiego, jako jednego z
kierowników organizacyi wyprawy, a zatem najbardziej kompetentnego. Dla
łatwiejszej oryentacyi czytelnika przytaczam charakterystyczne opowiadanie
Miniewskiego. „W końcu maja r. 1863 — pisze autor — przybyli delegaci
komitetu lwowskiego (jacy? jakiego komitetu?) z kilku oficerami wyprawy
krakowskiej (jakiej? kto przybył?), z propozycyą, bym przyjął
dowództwo oddziału i wkroczył na Wołyń".
Nauczony doświadczeniem wyprawy krakowskiej (jakiej?), postawiłem za
warunek, że odpowiedzialność za oddział przyjmę
dopiero w chwili przekroczenia granicy". („Kalendarz
powstańców na rok 1913. Notatka z lat młodych", str. 21).
Z powodu braku nazwisk i jakichkolwiek wskazówek pod tym względem u
pamiętnikarzy lub relacyi osób żyjących, o ile były
mi dostępne, nie jestem w możności ustalić ani czasu, ani osób tej delegacji, tem bardziej niejasnej,
że R.N. dał prawo mianowania dowódców tylko Wysockiemu.
(Czytaj: List R. N. do komisarza pełnomocnego. Kożmian: „Rzecz o roku
1863", t. I str. 171).
Józef Miniewski co do
„wyprawy na Wołyń" pisze dalej: „Ze względu, że
wówczas chodziło głównie o podtrzymanie tylko
powstania, wiec za najodpowiedniejszy punkt do przejścia granicy
uznałem okolicę Beresteczka, niezajętego wówczas przez
Rosyan, skąd łatwo można się było dostać do
lasów włodzimierskiej gubernii (osobliwa geografia!), które
mogły dać schronienie na czas dłuższy, a stamtąd w
razie danym dostać się i do Królestwa" („Kalendarz powst.
1913". Notatka i t.d., str. 21, 22). Ta znowu napotykamy sprzeczności
i złe informacye. Powstanie na Wołyniu już było
wygasłe z chwilą przejścia granicy austryackiej przez E.
Różyckiego (dn. 20 maja). Nie można
"podtrzymywać" tego, czego niema. Prawdopodobnie autor miał
na myśli zamiar R. N. wywołania na nowo powstania na Wołyniu,
gdzie, jak mniemał, jeszcze dosyć sił rozporządzalnych się
znajdzie. W tym celu organizowała się „wyprawa
wołyńska".
Punkt, do którego
miała zdążać wyprawa, nie był jeszcze znany nikomu, a
sam autor „Notatki" dowiedział się o planie, „gdy
główna organizacya była już na ukończeniu".
Wówczas dopiero Wysocki wyjaśnił swój plan.
("Notatka, str. 21, 22). Tu wyjaśnienie było już na miejscu.
Przecież najważniejszym warunkiem powodzenia musiała być
ścisła tajemnica. Co zaś do projektu samego autora, ażeby
wyprawę prowadzić przez Beresteczko do „lasów
włodzimierskiej gubernii", jakoby dlatego, że w Beresteczku nie
było wojska, to projekt ten z wielu względów nie
mógł mieć najmniejszych widoków powodzenia, a
przedewszystkiem dlatego, że gub. włodzimierska leży w Rosyi
środkowej, następnie — w kilka godzin po wyjściu z Beresteczka
ta fantazyjna wyprawa spotkałaby się z frontu z kilku rotami
żołnierzy, rozmieszczonymi w Dubnie, a z tyłów
byłaby zaatakowana przez kilka rot z Radziwiłłowa, które
furmankami dogoniłyby oddział, biorąc go w dwa ognie. Nic przeto
dziwnego, że takiego fantastycznego planu Wysocki pod rozwagę nie
brał.
[5] Jest to błąd, który prawdopodobnie
powstał z powodu, że Gołuchowski miał być jednym z
dowódców wyprawy, którą już po klęsce
radziwiłlowskiej organizował Ed. Różycki, która
wszakże do skutku nie przyszła. (Koźmian: „Rzecz o roku
1863", t I, str. 211.)
[6] Koźmian pisze, że
„Wysocki na czele 2000 ludzi przybył do Radziwiłłowa („Rzecz.
roku 1863", t. I, str. 211). Berg mówi, że oddział
liczył 2600 ludzi („Zapiski o powstaniu polskiem", t. III, 210,
Kraków 1899). Ziemiałkowski zaś, co do Wysockiego, mówi
o 900 ludziach.
[7] „Z ław szkolnych na
Sybir", str. 22 i 23; Bronisław Sławiński: „Pięć
łat" i t.d, str. 10 (Czerniowce 1893). Sławiński pisze,
że były 4 kompanie piechoty, jedna kosynierów i oddział
konnicy (ibid. str. 13).
[8] „Wspomnienia Marcina Zaleskiego", str. 218, Lwów 1893
r. Autor twierdzi, że posłaniec od ks. Ad. Sapiehy mówił
o 16 000 powstańców, mających wkroczyć.
[9] Autor „Notatki" w
świetle zupełnie innem przedstawia rzecz całą.
Pierwszeństwo dajemy Strusiowi - Sawickiemu, jako człowiekowi
fachowemu, zbliżonemu do Wysockiego i do komitetu G. W. Miniewski opowiada
tak, jak gdyby miał działać samodzielnie i tylko z własnej
woli przyłączyć się do Wysockiego, co jednak stoi w
rażącej sprzeczności z dalszym służbowym stosunkiem do
Wysockiego. „Wiedząc — pisze autor „Notatki",— że Wysocki
również ma wychodzić na Wołyń, uważałem za
obowiązek przedstawić się zasłużonemu wojownikowi i
porozumieć się co do wspólnych działań na
Wołyniu (Wysocki Miniewskiemu, jako podkomendnemu, posyłał tylko
rozkazy w formie kategorycznej)— tak, żeby oddziały miały
wzajemne czucie i wspierać się mogły". Tu się autor
dowiedział, że W. ma zamiar zdobyć Radziwiłłów.
„Zaproponowałem mu pisze dalej — że jeśli odstąpi od swego
planu brania szturmem Radziwiłłowa, ja postaram się wyrobić
w Wydziale lwowskim, że tak mój jak Horodyńskiego oddział
zostaną zbliżone do jego i trzema kolumnami, o ile można
jednocześnie, starać się będziemy przejść
granicę. Żądałem jednak od W. ażeby zaniechał
myśli sztur mu bezużytnego Radziwiłłowa a przeszedł
koło miasta, wskutek czego wojsko rosyjskie bezsprzecznie za nim wyruszy;
my zaś, przybywając z Horodyńskim z dwóch stron na ich
tyły, skutek pomyślny wyprawie zapewnić możemy".
(„Kalendarz powst. na rok 1913"„Notatki". str. 21 i 22).
Zważywszy, że wszystkie
trzy oddziały mogły mieć istotnie przeszło 2000 ludzi, o
czem Rosyanie byli doskonale poinformowani, należy raczej
przypuścić, że nie wychodziliby wcale z Radziwiłłowa,
gdyż, mając pozycyę mocną, nie ryzykowaliby z
pewnością, czekając, aż tę partyjkę polską
zaatakują nadchodzące oddziały z Dubna i Krzemieńca.
Wtenczas wyszliby z pewnością, ażeby uderzyć na tyły.
Tę niezbyt szczęśliwą co do pomysłu propozycyę
miał Wysocki przyjąć „z wdzięcznością",
jeśli uda się Miniewskiemu zmianę planu przeprowadzić.
„Ukochany nasz czerwony książę — pisze autor — ze znaną mu
energią zajął się i przeprowadził w Wydziale
przybliżenie naszych oddziałów do Wysockiego". Wnioski te
autora „Notatki" polegają chyba na nieporozumieniu, gdyż takich
planów komitet pod rozwagę nie brał, żadne postanowienia
nie zapadły, żadne zmiany, a tem bardziej co do samodzielnego
występowania M., nie nastąpiły. Wysocki i komitet traktowali
widocznie plany autora „Notatki" jako osobiste poglądy, wypowiedziane w prywatnej rozmowie, gdyż Wysocki, zamiast
bawić się w dyskusye z chętnym do dysputy, a mocno
zarozumiałym młodzieńcem, „wręczył mu rozkaz i plan
szturmu Radziwiłłowa" (ibid. str. 22), wskazując mu bardzo
szczegółowo linię postępowania, jak świadczy
właśnie ów rozkaz, przytoczony przez Strusia-Sawickiego,
który poznamy w całości.
[10] W pamiętniku Strusia
(str. 11) Bohajniki.
[11] Tamże, zapewne z
powodu błędnej korekty, wydrukowano: Iwanenki, Torpawka i Beryś; zamiast Ikwa —Ilewa.
[12] Relacya pisemna uczestnika,
Lercla. Rozkaz Wysockiego naznaczał godz. 4-ą rano.
[13] Opowiadanie naocznego
świadka brzmi jak następuje: „O godzinie pół do
szóstej oddział nasz zatrzymał się nie dalej jak kilometr
od Radziwiłłowa. Byliśmy przemoczeni do koszul, woda lała
się z nas. Major Zieńkiewicz zawiadomił Horodyńskiego,
który z konia przez perspektywę na Radziwiłłów
patrzał, że trzeba całego oddziału broń
zrewidować, ponieważ zamoknięta. „Niema czasu"—
odpowiedział Horodyński. Poszliśmy. Przed pierwszymi domami, na
drodze, po lewej stronie leżało na ziemi kilkadziesiąt tornistrów
i stał Żyd rudobrody.
— Co znaczą te tornistry
porozrzucane?— zapytał Żyda pułkownik.
— To Rosyanie zostawili tu.
— A dużo ich jest w
mieście?
— Niema wcale. Były cztery
roty, ale jak wielmożne wojsko polskie zobaczyli, uciekli wszyscy.
Horodyński zwrócił
konia przed front uszykowanych żołnierzy i przemówił w
gorących słowach, zachęcając do walki. (Relacya pisemna
Lercla).
[14] „Z ław szkolnych na Sybir", str. 22, 24. Inny uczestnik
tej bitwy powiada, że po śmierci Horodyńskiego objął
dowództwo major Zieńkiewicz (lub Zieńkowicz). (Relacya pisemna
Lercla.) Prawdopodobnie w tej zawierusze każdy z nich dowodził
jakąś częścią oddziału.
[15] ,,Pięć lat w kraju niewoli", str. 12 — 20.
Struś - Sawicki opowiada, że w zwierzeniach osobistych Wysocki
całą winę nieudania się wyprawy przypisywał komitetowi
Galicyi Wsch., miał bowiem wiadomość, że jeden z
członków komitetu, szczególnie mu nieprzychylny
-namówił Horodyńskiego, aby ten nie czekał na niego i
zaatakował Radziwiłłów, zdobywając
wyłącznie dla siebie sławę zajęcia miasta.
Nieposłuszeństwo Horodyńskiego, który miał
zacząć atak dopiero po pierwszych strzałach oddziału
generała, zwichnęło całą wyprawę.
(„Materyały do historyi powstania 1863 — 64". Lwów 1890. T.
II. „Udział Galicyi w powstaniu", str. 36). Zdaje się, że
ustęp ten znajdować się miał w liście, pisanym przez
W. z więzienia d. 29 września 1863 r., gdyż na list ten
Struś powołuje się. Jako komisarz cywilny a
równocześnie prezes komitetu Galicyi Wsch., do oddziału
Horodyńskiego był wyznaczony Adam Sapieha. Niepodobna
przypuścić, aby tak naganną rolę mógł
odegrać którykolwiek z członków komitetu.
Wieść tę przyjąć należy jako
lekkomyślną plotkę, którą w owych czasach
posługiwano się może zbyt często. Zręczni szalbierze w
ten sposób niekiedy zasłaniali własną winę.
[16] Nazwy geograficzne
sprostowaliśmy poprzednio. Tu zachowujemy je jak w oryginale.
[17] „Kalendarz powstańeów na rok 1913. W
półwiekowąrocznicę" itd. „Notatka"
Miniewskiego, str. 24/1. Ponieważ autor „Notatki" nie posługuje
się datami z potrzebną ścisłością, niepodobna
ustalić, o którym czasie mowa. Zdaje się — 1-go lipca. Co do
dat wogóle, autor myli się nawet w tak ważnej dacie, jak atak
na Radziwiłłów, gdy pisze: „29 czerwca miał być
mój oddział uzbrojony i wyruszyć ku granicy, by drugiego dnia
(t. j. 30 czerwca) o świcie zaatakować Radziwiłłów
od strony północnej". Wspólny atak miał
nastąpić 2-go lipca, czyli o dwa dni później. (Patrz:
„Notatka", str. 23/2.)
[18] Materyały do historyi
powst. 1863 r.", t. II. „Udział Galicyi w powstaniu", str 24,
25. Po tak stanowczem potępieniu komitetu, o kilkanaście kartek dalej
(str. 37) pisze: „Jestem bardzo daleki od tego, ażeby rzucić
kamieniem potępienia na komitet, chociaż nieraz przeklinałem z
całej duszy jego niesłychaną powolność". Dalej
następuje, słuszne zresztą, usprawiedliwienie komitetu.
[19] Jan Stella - Sawicki:
„Galicya w powstaniu styczniowem", str. 77 nn. (Lwów, 1909.)
Milczenie to można wytłumaczyć niechęcią do
niesmacznej walki papierowej, jaka się wywiązała z powodu
ukazania się "Pamiętników" Ziemiałkowskiego,
który z lekceważeniem potraktował Miniewskiego, jako jednego z
wodzów wyprawy. Miniewski w obronie swojej wystąpił z listem
otwartym, dość pretensyonalnie i niezdarnie napisanym, do żony
Ziemiałkowskiego, która wydała „te ramoty". Zasłania
się on listem Gołkowskiego, nie posiadającym żadnego
znaczenia dowodowego listem Sawickiego, zręcznie i ostrożnie
napisanym, wreszcie na dowód, że nie był "junkrem",
jak pisał Ziemiałkowski, lecz uczniem "roty
konduktorskiej", przytacza wyciąg ze swoich papierów,
zakończony formułką: „i t.d., i t.d." Szczegóły
te czerpię z broszurki Józefa Poraja Wybranowskiego p.t. „W obronie
czci towarzyszy broni", str. 22—27 (tytuł dłuższy. Lwów,
bez roku). Nie wiadomo, kto ją wydał, gdyż w roku 1907
Wybranowski już nie żył, Broszurka ta posiada charakterystyczne
cechy t.zw. tromtadratycznego patryotyzmu: ozdobiona podobizną autora w
kontuszu i kołpaku, a „spotwarzonego" pułkownika Miniewskiego w
kontuszu i czapce baraniej z hetmańską kitą, z przypasaną
bardzo długą szablą: natomiast zasłużony a tylko przez
obu „spotwarzonych" sponiewierany Ziemiałkowski figuruje w skromnej
czamarze. Na okładce broszury — oczywiście orzeł, a na kartkach
bardzo wiele frazesów. Rozważając w dalszym ciągu zarzuty
z powodu niefortunnej wyprawy radziwiłłowskiej, będziemy musieli
jeszcze odwoływać się do tej polemiki o honor.
Wspominałem już o ciągle wahającym się sądzie Strusia co do komitetu Galicyi Wschodniej.
[20] Wybranowski powiadał o
nim; .Napoleon I pod piramidami nie był starszy od Miniewskiego. Tu wiek
nie rozstrzyga, lecz wojskowe zdolności, często wrodzone" (str.
11). Wyliczając liczne miejsca chwały, upamiętnione
udziałem pułkownika Miniewskiego (co prawda nie wiemy, jak i kiedy
przechodził swe stopnie wojskowe), wspomina także o Krzykawce.
Zginął tam Włoch Nullo, jeden z oficerów
garybaldystów. Kolega i rodak Nulla, tak pisze: .Anche un' altra ragione
muove Nullo ad esporsi arditamente alle pale che gli rimbalzano intorno, quella
di dare unalezione a Miniewski il comandante polacco il quale (t.j. Miniewski),
lasciati i suoi, si era messo il sicuro ad osservare con un cannocchialo il
combatimento". (Per Francesco Nullo. I ottobre 1907. „La spedizione in Polonia
Aprile—Maggio 1863. Rozdział: ,.II fatto d'arme di Krzykawka e la morte di
Francesco Nullo", str. 12). Według tej relacyi uczestnika wycieczki,
przyszły dowódca oddziału w wyprawie Wysockiego nie
zyskał sobie u kolegów opinii rycerskiej, skoro „chował
się w bezpieczne miejsce" (si era messo al sicuro ad osser-vare),
tak, że inny oficer musiał go przykładem własnym
zachęcać (di dare una lezione a Miniewski).
Uczestnik bitwy pod Krzykawka i
żołnierz z oddziału Miniewskiego, przeznaczonego pod
Radziwiłłów, w pisemnej relacyi (Lwów, 26 stycznia
1913) o działalności Miniewskiego wogóle pisze: „Jestem naocznym
świadkiem klęski pod Krzykawką spowodowaną
zupełną ignorancyą sztuki wojskowej pana „pułkownika"
(cudzysłów autora) Miniewskiego". Inna relacya pisemna (9
lutego 1913; opowiada, że „Miniewski w czasie bitwy pod Krzykawką
zsiadł z konia, oddał go Bentkowskiemu, a sam uciekł przez
bagna".
Ażeby nie być
posądzonym o jednostronność informacyi, przytoczę
także ważniejsze ustępy z „Notatki" Miniewskiego,
rzucające pewne światło na istotny stan rzeczy.
"Przybyły ze mną pułkownik Nullo, mianowany przeze mnie
szefem sztabu... nie mógł w niczem być mi pomocnym z powodu
nieznajomości języka i stosunków miejscowych" (a po
cóż go mianowano?!). „Powierzyłem mu komendę 30
ludzi". „Około folwarku Krzykawka pod Slawkowem znaleźliśmy
dość silną obronną pozycyę". „Pułkownikowi
Nullo pozostawiłem komendę środka frontu, sam zaś
obawiając się napadu na lewo, tu znajdowałom się"
(str. 15/2, 17/2). Nullo dał rozkaz uderzenia na bagnety, Miniewski
zaś „nakazał odwrót, uważając atak za
szkodliwy". Żadnych wyjaśnień dlaczego. W tym czasie
zginął Nullo, jak widać, śmiercią dzielnego
żołnierza (l.c.). Kompania strzelców zaszła. Rosyan od lewego skrzydła i do ucieczki zmusza.
„Bitwa skończyła się. Mieliśmy trzech zabitych i kilku
rannych. Rosyan leżała moc. Jak później mówiono,
60 wozów trupów swoich przewieźli Rosyanie do Olkusza. Bitwa
świetnie wygrana, lecz jaki rezultat"? Wcale nie świetny, bo
„nie było innej rady, jak tylko ciągnąć dalej, by nam drogi
nie zastąpili" (Rosyanie). Wreszcie oddział znalazł
się „nad bagnistemi brzegami Przemszy" i "wojska już nie
można było utrzymać w porządku" (str. 18). Z
chaotycznego opowiadania nie można poznać ani planu bitwy, ani planu
obronyCjekawy ten dokument zasługuje na zbadanie przez ludzi fachowych.
„Świetne zwycięstwo" na początku opowiadania
przemieniło się w ucieczkę i klęskę; wreszcie
oficerowie złożyli radę i postanowili „wrócić do
Galicyi". Przytem Włosi postawili się ostro — Miniewski
domyśla się. że z powodu śmierci Nulla; żądali
konwoju do granicy. Miniewski, chcąc ich ułagodzić, „zaraz na
pobojowisku najstarszego z oficerów rangą, kapitana Pizzafieri,
mianował dowódcą legii (z kilkunastu ludzi) a nawet
generałem". Pyszne nominacye!... Ale Włosi nie dali się
namówić.
Takim, według relacyi
własnych i innych, był wódz, któremu los przeznaczył wspólną
kampanię z jen. Wysockim, starym, znanym i zasłużonym
żołnierzem.
Ziemialkowski pisze, że
„miał wstręt do Miniewskiego'', który „nie wzbudzał w nim
zaufania" (str. 148).
Jeśli żyją jeszcze
uczestnicy bitwy pod Krzykawką, niewątpliwie sprostują
opinię Nulla, jako też innych, i uzupełnią chaotyczną
relacyę samego wodza. Dotknąłem epizodycznie tego zdarzenia,
przykładowo, niejako na dowód, jaka panowała
rozbieżność sądów i opinii i jak trudno się w
niej oryentować. Pomijam opinie bardziej jaskrawe co do osoby
Miniewskiego, który widocznie nie cieszył się
popularnością.
[21] Floryan Ziemiałkowski: „Pamiętniki", 4 tomy (Kraków, 1904 r.). Kim był Ziemiałkowski - jest rzeczą znaną. Człowiek dużego wykształcenia, dużej powagi, zasłużony w sprawie publicznej, o umyśle rozległym i zrównoważonym, o patryotyzmie wypróbowanym, nie należał wcale do tej grupy patryotów, która z miłości ojczyzny robiła dla siebie źródło dochodów. Wysokie stanowisko, jakie zajmował, zawdzięczał nie krzykactwu, nie pochlebstwu, lecz szacunkowi dla zasług i czystości sumienia obywatelskiego. To wszystko nadawało mu moralne prawo do prawdomówności, która, aczkolwiek nie dla jednego okazała się przykrą, uczyniła jednak „Pamiętniki" jego materyałem historycznym wielkiego znaczenia. Posługując się nimi, nie mamy najmniejszego powodu prawdomówności jego nie ufać — ze względu na charakter osobisty i stanowisko w rządzie galicyjskim powstania roku 1863.
[23] Jeden z podkomendnych
oficerów pisze: „Mówi Miniewski, że nas nie chciał na
zgubę narazić i chciał nas oszczędzać. Mój
Boże! Co za opiekun! Nas niby oszczędzał, a tam, gdzie trzeba było
iść z pomocą ginącym w Radziwiłłowie, to się
ociągał. Przecież choćby już nie cały
oddział, ale tylko ten szwadron kawaleryi, który miał (60
koni), gdyby był posłał, ażeby urządzić
dywersyę na tyłach Rosyan, operujących w R., byłby
może dużo życia i niewoli naszym oszczędził, boby
przecież Rosyanie, zaskoczeni jakąś kawaleryą, ulżyli
choć chwilowo tamtym naszym, umożliwiając im
ucieczkę". (Relacya pisemna T.B. z
dn. 26 stycznia 1913 r.) Co do tej wersyi, że broń jakoby
była niewystarczająca, ten sam uczestnik z oddziału Miniewskiego
pisze: "Co do tego, że nie miał broni, jest to kłamstwo.
Można się zapytać każdego uczestnika tej wyprawy, a
każdy z pewnością powie, że miał broń. Ja
przysięgnę na to, że miałem pałasz i rewolwer i
cała kawaleryą, około 60-ciu ludzi, podobnież". W
liście Gołkowskiego, cytowanym przez Miniewskiego, powtórzono
plotkę obozową, która już po rozbiciu Wysockiego
Krążyła po kraju. Przedewszystkiem stwierdzić należy,
że listu Gołkowskiego w całości nie znamy. W „Liście
otwartym" do Heleny Ziemiałkowskiej Miniewski przytoczył tylko
„ustęp", nie poparty datami. Gołkowski pisze: „Od chwili
odwrotu... musiałem zawieźć depesze" (do Miniewskiego). a
od Hubickiego dowiedział się, że przyczyną niestawienia
się „pułkownika" pod Radziwiłłowem miał być
brak broni, której jakoby mu nie dostarczono. Miniewski natomiast sam
pisze: „Z oddziałem zupełnie wyćwiczonym i odpowiednio
zorganizowanym", „maszerując w tamtych stronach Galicyi (zawsze brak
ścisłości!), uzupełniałem braki (broni — o czem
kilkanaście wierszy niżej wspomina) i musztrowałem
żołnierzy, tak że w końcu mój oddział od
regularnych żołnierzy nie różnił się".
(„Kalendarz powstańców na rok 1913". Czytaj: "Notatka z
lat młodych" itd., str. 24). Widać z tego. że broń
posiadał, jakkolwiek według jego zdania w ilości
niedostatecznej, a jednak tej części oddziału, już
uzbrojonej, na stanowisko nie wysłał, z całym się
kręcił po okolicy, aż w końcu oddział się
rozpełzł.
Przyczyny tego nie wyjaśniamy, gdyż przekracza to temat wyprawy wołyńskiej.